Logo Przewdonik Katolicki

W połowie drogi

Piotr Wójcik
Adam Glapiński przed siedzibą Prawa i Sprawiedliwości na Nowogrodzkiej, 11 maja 2022 r. fot. PIOTR GRZYBOWSKI/AGENCJA SE/East News

Na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego kluczowa jest polityka komunikacyjna, którą Adam Glapiński zupełnie rozłożył. Nie przygotował Polaków ani na inflację, ani na serię podwyżek stóp.

Adam Glapiński został wybrany przez Sejm na drugą kadencję szefa Narodowego Banku Polskiego. Glapiński to obecnie chyba najmniej lubiany urzędnik w naszym kraju, co jest pewnym novum. W ostatnich dekadach Polacy zwykle nie pałali sympatią do ministrów zdrowia, ewentualnie ministrów finansów za „zbyt wysokie podatki”. Stanowisko szefa NBP było natomiast przyjemnym i dobrze opłacanym przygotowaniem do emerytury. Jeszcze kilka lat temu mało kto w ogóle kojarzył, kto piastuje tę funkcję. Rada Polityki Pieniężnej, której szef NBP przewodzi, oczywiście zbierała się co miesiąc, ale głównie po to, żeby nic nie zmieniać. Brak decyzji był najczęściej podejmowaną przez RPP decyzją. Gospodarka kręciła się siłą rozpędu, a politykę gospodarczą kształtował rząd. Niemal wszystko zmieniła pandemia. Od przeszło dwóch lat prezes NBP znajduje się na świeczniku.

Próba ognia
To może się wydawać nieprawdopodobne, ale jeszcze na początku 2020 r. obowiązywała stopa procentowa ustanowiona pięć lat wcześniej, za kadencji Marka Belki. Wynosiła 1,5 proc. i, jak na tamte czasy, była rekordowo niska. Bank centralny pod szefostwem Glapińskiego skupił się na gromadzeniu rezerw, na wypadek problemów z naszą krajową walutą. I wychodziło mu to całkiem nieźle. Aktywa rezerwowe NBP w latach 2015-2019 wzrosły o jedną trzecią. W tym roku sięgnęły aż 158 mld dolarów.
Próbą ognia dla Glapińskiego okazała się pandemia. W celu ratowania kredytobiorców oraz zatrudnienia RPP obcięła stopę referencyjną prawie do zera. Dzięki temu oprocentowanie kredytów gwałtownie spadło. Poza tym NBP rozpoczął akcję skupywania aktywów od podmiotów komercyjnych, wpompowując na rynek przeszło 150 mld złotych. Jeszcze więcej pieniędzy skierował na rynek rząd i Polski Fundusz Rozwoju za pomocą szeregu tarcz antykryzysowych. Dzięki temu pracownicy z zamrożonych branż mieli zapewnione środki do życia, a firmy zapewnioną płynność finansową, by nie musieć nikogo zwalniać. Ta polityka spełniła zakładane cele. Pod koniec 2020 r. bezrobocie w Polsce było drugie najniższe w UE.
Gdy nadeszło postpandemiczne ożywienie, gospodarka dostała zadyszki. W czasie lockdownów firmy redukowały zapasy, jednak ich odzyskanie okazało się niezwykle trudne. Pandemia przerwała łańcuchy dostaw, a fabryki potrzebowały czasu na odbudowę potencjału produkcyjnego. Niektóre towary nagle stały się na wagę złota, gdyż bez nich nie było możliwości powrotu do poprzedniej skali działalności (mowa na przykład o półprzewodnikach czy stali). Bariery podażowe wywindowały więc inflację na całym świecie. Konsumenci i firmy mieli mnóstwo pieniędzy pochodzących z tarcz antykryzysowych, ale nie mogli ich swobodnie wydać, gdyż dostawcy mieli problem z realizacją zamówień. Wojna w Ukrainie dołożyła do tego jeszcze problem rosnących cen surowców. NBP nie ma wpływu na łańcuchy dostaw czy ceny energii, ma jednak wpływ na ilość gotówki w obiegu. Postanowił więc zmniejszać popyt za pomocą serii podwyżek stóp procentowych – rozpoczętych w październiku i kontynuowanych w tym roku.

Fatalna utrata zaufania
Głównym zarzutem, pojawiającym się wobec szefa NBP, jest zbyt późna decyzja o podnoszeniu stóp. Według krytyków Glapińskiego, gdyby RPP szybciej zareagowała na inflację, udałoby się ją zdławić i obecnie stopy nie musiałyby być podnoszone tak wysoko. To są jednak dywagacje. Amerykański FED i Bank Anglii dopiero w tym roku zaczęły podnosić stopy i wciąż są one ponad pięć razy niższe niż w Polsce. Europejski Bank Centralny nadal utrzymuje je w okolicach zera. Owszem, Czesi faktycznie zaczęli podnosić stopy kilka miesięcy wcześniej niż Polacy. Tylko że inflacja w Czechach jest wyższa niż w Polsce, więc na niewiele się to zdało. Gdyby RPP szybciej zaczęła podnosić stopy, najprawdopodobniej jedynym efektem byłoby to, że szybciej zaczęlibyśmy płacić wyższe raty.
Krytycy Glapińskiego wytykają mu także słabość złotego, szczególnie w ostatnich dwóch latach. Jednak w czasie kryzysów waluty gospodarek wschodzących zwykle się osłabiają, gdyż inwestorzy uciekają do „bezpiecznych przystani”. Złotego dobiła jeszcze wojna przy naszych granicach, w wyniku której staliśmy się państwem frontowym. Przez większość kadencji Glapińskiego złoty był silniejszy niż za Marka Belki. Gdy na początku wojny euro zaczęło forsować granicę 5 złotych, NBP użył części rezerw do obrony jego kursu, co właściwie się udało. Obecnie kurs euro/złoty to 4,64.
Nie oznacza to jeszcze, że Glapiński jest bez winy. Na jego stanowisku kluczowa jest polityka komunikacyjna, którą zupełnie rozłożył. Nie przygotował Polaków psychologicznie ani na inflację, ani na serię podwyżek stóp. Jeszcze w styczniu 2021 r. przekonywał, że żadna inflacja nam nie grozi. W marcu 2021 r. obiecywał, że RPP nie podniesie stóp procentowych. Ludzie więc latem masowo brali kredyty hipoteczne. Finalnie stało się zupełnie inaczej, niż przekonywał Glapiński, w wyniku czego obywatele stracili do niego zaufanie. Co wywindowało oczekiwania inflacyjne do najwyższego poziomu w historii. W rezultacie NBP i RPP muszą ostrzej zaciągać hamulec. W wielu krajach samo wystąpienie szefa banku centralnego może nieco zdusić inflację. W Polsce na słowa Glapińskiego mało kto zwraca jeszcze uwagę.

Balansowanie na linie
Druga kadencja Glapińskiego zapowiada się na znacznie trudniejszą niż pierwsza. Celem krótkoterminowym jest utrzymanie inflacji w ryzach, nie mordując przy tym kredytobiorców hipotecznych, także tych skuszonych do kredytu przez obietnice samego szefa NBP. A to może być misją niemożliwą. Większość przyczyn inflacji ma charakter zewnętrzny (przerwane łańcuchy dostaw i wojenny wzrost cen energii), więc NBP nie ma na nie większego wpływu. Rada będzie musiała mocniej zaciągnąć hamulec konsumpcji, czyli zabrać nam więcej pieniędzy. Problem w tym, że obecnie polityka NBP opiera się wyłącznie na jednej nodze: żyłowaniu kredytobiorców. Druga noga, czyli zamrażanie gotówki na lokatach, właściwie nie istnieje, gdyż oprocentowanie depozytów jest tak niskie, że nikogo nie zachęca do oszczędzania. Jeśli NBP nie chce doprowadzić do bankructwa kredytobiorców, będzie musiał skłonić banki do podnoszenia oprocentowania lokat, na przykład podnosząc tzw. rezerwę obowiązkową.
Długoterminowym celem jest niedopuszczenie do recesji lub kryzysu gospodarczego. Coraz więcej przesłanek mówi, że nadchodzi spowolnienie. Fatalne dane gospodarcze nadchodzą nie tylko z Chin, zmagających się z nawrotem COVID, ale też z USA, w których inflacja osłabia inwestycje i konsumpcję. W pierwszym kwartale tego roku PKB w USA niespodziewanie spadł. Wojna w Ukrainie zwiększa ceny surowców, co podnosi koszty przedsiębiorstwom. Największe banki centralne na świecie zaczynają podnosić stopy, co będzie dusić koniunkturę. Chociaż w Polsce jest ona jeszcze zaskakująco dobra, to na horyzoncie majaczy już widmo kryzysu. Jeśli NBP i RPP zbyt rozpędzą się w schładzaniu gospodarki, może czekać nas twarde lądowanie. Czyli spadek PKB i wzrost bezrobocia. W takiej sytuacji inflacja zapewne spadnie, tylko że będzie to marne pocieszenie dla tysięcy osób, które stracą pracę.
Druga kadencja szefa NBP będzie więc nieustannym balansowaniem na linie. Zbyt łagodna polityka sprawi, że inflacja wyrwie się spod kontroli. Zbyt „jastrzębia”, do której ostatnimi czasy skłania się większość Rady, może nas wpędzić w pierwszy poważny kryzys od 1991 r. W nadchodzących miesiącach polityka NBP będzie więc wymagać subtelności i precyzji. Niestety, akurat z subtelności Adam Glapiński nie jest przesadnie znany.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki