Napływ miliardów euro z Krajowego Planu Odbudowy zapewne uspokoiłby nieco sytuację, niestety na zażegnanie sporu rządu z Brukselą się nie zanosi. Jakby tego było mało, w Radzie Polityki Pieniężnej – czyli instytucji kluczowej dla zapewnienia stabilności waluty – trwa coraz bardziej zaciekły konflikt.
Rada niezgody
Na początku października Rada Polityki Pieniężnej podejmowała decyzje dotyczące stóp procentowych. Ku zaskoczeniu wielu ekonomistów RPP wstrzymała serię podwyżek i pozostawiła stopę referencyjną NBP na poziomie 6,75 proc., który i tak jest najwyższy od 2002 r. Tradycyjnie, decyzję tę uzasadnił szef banku centralnego Adam Glapiński w swoim wystąpieniu. Zaznaczył on, że obecna inflacja jest problemem światowym, poza tym pojawiają się przesłanki, że jej przyczyny powoli zaczynają się wypalać. To ostatnie niestety nie do końca jest prawdą, gdyż najtrudniejsze chwile dopiero przed nami, a więc zimą. Szef NBP zauważył również, że nadchodzi spowolnienie gospodarcze, więc dalsze zaostrzanie polityki monetarnej mogłoby je pogłębić. Za dwie trzecie obecnej inflacji szef NBP obarczył winą czynniki zewnętrzne, na które polityka monetarna ma umiarkowany wpływ. Adam Glapiński wskazał również, że podniesienie stóp procentowych przyniosło już drastyczny spadek popytu na rynku kredytów hipotecznych, a pełne efekty zacieśniania polityki monetarnej dopiero nadejdą. Stopy procentowe zaczęły również podnosić największe banki centralne świata, dzięki czemu efekty działań RPP powinny stopniowo przybierać na sile. Tym bardziej trzeba uważać z zaostrzaniem polityki monetarnej nad Wisłą.
Z tezami przewodniczącego RPP nie zgodziła się prof. Joanna Tyrowicz, która również jest od niedawna członkiem Rady. Opublikowała ona alternatywne oświadczenie RPP, w którym zaprezentowała stanowisko niemalże odwrotne od uzasadnienia Glapińskiego. Według prof. Tyrowicz dane nie wskazują ani na spowolnienie gospodarcze, ani na obniżenie się inflacji w Polsce. Według niej wstrzymanie podwyżek stóp procentowych to nieuzasadnione luzowanie polityki monetarnej, a w rezultacie Polska nie osiągnie tak zwanego celu inflacyjnego przez kilka lat. Cel inflacyjny to optymalny poziom wzrostu cen w Polsce, który NBP określił na 2,5 proc., tymczasem w październiku inflacja wyniosła już 17 proc. Według Joanny Tyrowicz inflację mogłoby zahamować wzmocnienie złotego, jednak przy obecnej polityce rządu i banku centralnego nie ma co na to liczyć. „RPP nie podejmuje działań niezbędnych dla zapewnienia stabilności makroekonomicznej i finansowej, w tym przede wszystkim ograniczenia ryzyka utrwalenia się podwyższonej inflacji” – skonkludowała prof. Tyrowicz, nie pozostawiając wątpliwości co do jej opinii na temat ostatniej decyzji ciała, w którym zasiada.
Spór podgrzał inny członek RPP Przemysław Litwiniuk, który w radiu TOK FM opisał warunki pracy w Radzie. Według Litwiniuka członkowie RPP mają ograniczone możliwości funkcjonowania i nie mogą się kontaktować z analitykami banku centralnego bez uzyskania specjalnej zgody. Członkowie Rady, zgromadzeni wokół prezesa NBP, nie pozostali dłużni swoim krytykom i opublikowali oświadczenie, w którym między innymi zagrozili krnąbrnym członkom skierowaniem sprawy do prokuratora.
Oczywiście te wszystkie wydarzenia odbiły się na złotym. Jeszcze na początku października dolar kosztował nieco ponad 4,8 zł. 10 października sięgnął już 5 zł. W następnych dniach polska waluta zaczęła odrabiać nieco straty, jednak szybko otrzymała drugi cios, gdy w mediach pojawiły się informacje, że Polska może nie otrzymać nie tylko pieniędzy z KPO, ale nawet środków z unijnych funduszy spójności. Czyli kwot znacznie większych, na których opierają się inwestycje w samorządach. W momencie pisania tekstu dolar kosztował 4,90 zł. W nieciekawej sytuacji wciąż są frankowicze. Frank na moment znowu przebił
5 zł, by po kilku dniach spaść do 4,90 zł, co i tak dla wielu kredytobiorców frankowych jest poziomem koszmarnym.
Walutowy hegemon
Błędem byłoby jednak zakładać, że to właśnie nasza waluta jest szczególnie słaba. Trudne momenty przechodzą wszystkie waluty naszego regionu, co wiąże się nie tylko z wojną, ale też nadchodzącym kryzysem energetycznym. Europa Środkowo-Wschodnia – z Niemcami włącznie – jest na ten kryzys najbardziej narażona, gdyż przez lata była najbardziej uzależniona od dostaw z Rosji. W zdecydowanie najgorszej sytuacji jest węgierski forint, co może nieco zaskakiwać, gdyż akurat Budapeszt utrzymuje ciepłe relacje z Moskwą. Forint osłabił się tak bardzo, że węgierski bank centralny musiał ratować go desperackim podniesieniem jednej ze stóp procentowych aż o 9,5 pkt. proc. Węgry zaczęły nawet wspominać o ewentualnym przyjęciu euro, co także miało raczej uspokoić sytuację, a nie przekazać opinii publicznej faktyczne zamiary rządu. W stosunkowo najlepszej formie tradycyjnie jest czeska korona, jednak nawet ona jest wyraźnie słabsza niż przed 24 lutego. Przed wojną za dolara trzeba było zapłacić 21 koron – obecnie 25.
Zresztą wiele europejskich walut przechodzi trudne momenty i osłabia się wobec dolara, który udowadnia, że pogłoski o jego zmierzchu były stanowczo przedwczesne. Euro przez lata było wyraźnie droższe od amerykańskiej waluty, ale obecnie właściwie się z nią zrównało, a momentami jest nawet tańsze. Nagłe załamanie przeżył także brytyjski funt, któremu zaszkodziły plany nowego rządu Liz Truss. Planowała ona przeprowadzenie ogromnej obniżki podatków, która, paradoksalnie, bardzo nie spodobała się inwestorom, gdyż brytyjski budżet mógłby tego nie wytrzymać. W reakcji na załamanie się kursu funta, ale też pod naciskiem krytyki w kraju, nowa premier wycofała się ze swoich reform, a nawet zdymisjonowała świeżo mianowanego kanclerza skarbu.
Dolar jest tak silny, gdyż nadal dumnie piastuje stanowisko waluty rezerwowej świata. Obecnie niemal 60 proc. globalnych rezerw walutowych ulokowanych jest w dolarze. Ponad 40 proc. transakcji międzynarodowych fakturowanych jest w dolarze. Gdy na świecie dzieje się źle, inwestorzy uciekają do amerykańskiej waluty w myśl zasady: jak trwoga, to do dolara. Poza tym Stany Zjednoczone są stosunkowo bezpieczne w obliczu kryzysu energetycznego. Same mają ogromne rezerwy zarówno ropy, jak i gazu, więc zyskują na wzroście cen surowców. Nie ma też zagrożenia, że podczas najbliższej zimy zabraknie im energii.
Umocnienie się dolara niestety będzie miało wpływ na polską i europejską inflację. Według Eurostatu aż połowa dóbr importowanych przez państwa UE spoza jej granic jest fakturowanych w dolarze. W przypadku importu surowców energetycznych udział amerykańskiej waluty jest przygniatający.
80 proc. importowanej przez UE ropy naftowej i produktów ropopochodnych jest fakturowana w dolarze. Gdy europejskie waluty się osłabiają, cena surowca automatycznie nieco rośnie. Polska jest jednym z najbardziej zależnych od kursu dolara gospodarek w Europie. W roku 2020 za 57 proc. importowanych dóbr płaciliśmy walutą zza oceanu. Silny dolar zwiększa nasze bezpieczeństwo, gdyż daje nadzieję, że Amerykanom nie skończą się pieniądze na wspieranie Ukrainy i obecność wojskową w naszym regionie. Równocześnie jednak musimy płacić więcej za produkty importowane – czyli nie tylko ropę, ale też chociażby elektronikę. Warto przypomnieć, że przed wojną za dolara płaciliśmy mniej niż 4 zł, obecnie już niecałe 5 zł. To jedna z głównych przyczyny obecnej inflacji, chociaż oczywiście niejedyna.
Wyścig na stopy
Na sytuację złotego negatywnie wpływa również fakt, że niemal wszystkie czołowe banki centralne na świecie podwyższają stopy. Jak zauważył Adam Glapiński, może to wpłynąć na obniżenie globalnej inflacji. Równocześnie jednak może osłabić polską walutę, gdyż kapitał odpłynie w kierunku USA, Kanady czy Australii. Banki centralne z tych trzech państw należą do najbardziej jastrzębich wśród gospodarek rozwiniętych. Amerykanie i Kanadyjczycy podnieśli stopy procentowe w tym roku już o 3 pkt. proc. Politykę monetarną zaostrzają także Skandynawowie, Nowozelandczycy oraz Brytyjczycy. Najbardziej ociąga się Europejski Bank Centralny, który musi również dbać o bardzo zadłużone państwa Europy Południowej – a podnoszenie stóp zwiększa też koszt obsługi długu publicznego. Tak zwane gospodarki wschodzące, wśród których jest Polska, muszą więc podnosić stopy jeszcze bardziej, żeby uniknąć odpływu kapitału. Według analizy Peterson Institute for International Economics Polska znalazła się na czwartym miejscu wśród gospodarek wschodzących pod względem tegorocznego wzrostu stóp procentowych. Mocniej podnieśli je jedynie Chilijczycy, Kolumbijczycy oraz Węgrzy, którzy pod tym względem są zupełnie bezkonkurencyjni.
Problem w tym, że podnoszenie stóp jak na razie niewiele daje. We wrześniu inflacja w Polsce wyniosła 17 proc. i była jedną z wyższych w UE – chociaż na pocieszenie można dodać, że identyczna była w zamożnej Holandii. Czesi, którzy zaczęli podnosić stopy procentowe wcześniej niż Polska, we wrześniu zanotowali wzrost cen na poziomie 18 proc. Zupełnym zaskoczeniem była inflacja nad Balatonem – wyniosła aż 21 proc., chociaż węgierski bank centralny nie ma sobie równych na świecie pod względem jastrzębiej polityki monetarnej.
Obecny kryzys ma charakter energetyczny i podażowy, więc podnoszeniem stóp można co najwyżej nieco złagodzić wzrost cen. Główne przyczyny nie leżą w popycie konsumentów, lecz rosnących kosztach przedsiębiorstw. Tak zwana inflacja producencka jest znacznie wyższa niż konsumencka. We wrześniu co prawda wreszcie spadła, ale nadal wynosi niecałe 25 proc. „Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie słaby złoty” – napisali w komentarzu analitycy banku Pekao SA. Według danych GUS ceny energii i zaopatrzenia w ciepłą wodę w przedsiębiorstwach wzrosły aż
o 60 proc. Natomiast według danych NBP koszty materiałów wzrosły o 40 proc.,
przy 12-procentowym wzroście kosztów pracy. Tak więc to nie popyt konsumentów i płace odpowiadają za obecną inflację, lecz rosnące koszty energii, materiałów, surowców i półproduktów.
Z tego punktu widzenia decyzja RPP o wstrzymaniu podwyżek stóp mogła być słuszna. Jak na razie rosnące stopy wpłynęły głównie na załamanie się rynku kredytów hipotecznych. Ich wartość spadła o przeszło dwie trzecie w porównaniu do zeszłego roku. Obecnie kredyt hipoteczny mogą zdobyć tylko naprawdę świetnie zarabiający, co zaś odbija się na rosnących czynszach wynajmowanych mieszkań. Większość osób szukających obecnie lokum jest skazana na rynek najmu, więc właściciele mogą podnosić czynsze bez ryzyka, że nie znajdą chętnych.
Można więc powiedzieć, że członkowie Rady Polityki Pieniężnej to kolektywny bohater tragiczny. Właściwie każda podjęta przez nich decyzja będzie w jakiś sposób zła. Będąc pod presją czołowych banków centralnych świata, powinni podnosić stopy procentowe, by złoty jeszcze bardziej się nie osłabił. Równocześnie jednak podnoszenie stóp uderza w kredytobiorców hipotecznych, przedsiębiorstwa spłacające kredyty, a nawet najemców mieszkań, za to na inflację wpływa mizernie. Niestety, większość czynników, które zaważą o przyszłości złotego oraz nadwiślańskich kosztach życia, znajduje się poza naszą bezpośrednią kontrolą. Jeśli wojna w Ukrainie nadal będzie eskalować, a kryzys energetyczny w Europie będzie się pogłębiać, to nawet najlepsza polityka monetarna niespecjalnie nam pomoże.