W grudniu ubiegłego roku sanepid ostrzegł przed spożyciem partii jaj jednego z polskich producentów. Na skorupkach oraz wewnątrz znaleziono pałeczki salmonelli. W ostatnich latach mogliśmy się do takich komunikatów przyzwyczaić. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej głośno było o analogicznym przypadku dotyczącym jajek w jednym z popularnych dyskontów. Ta bakteria wywołująca nieprzyjemne, a potencjalnie też niebezpieczne, dolegliwości regularnie znajdowana jest na produktach w polskich sklepach. Nie są to może przypadki masowe, ale na tyle częste, że należy sobie zadać pytanie o jakość żywności w Polsce. To pytanie postawiła sobie też Najwyższa Izba Kontroli, która wnikliwie przyjrzała się poziomowi bezpieczeństwa żywności w naszym kraju. Niestety wnioski nie są budujące.
Sezon na salmonellę
Salmonella została wymieniona już na początku tekstu nie przypadkiem. Właśnie ona odpowiada za ogromną część zgłoszeń dotyczących niebezpiecznej żywności w Polsce. W Unii Europejskiej zgłoszenia dotyczące szkodliwych substancji zawartych w artykułach spożywczych trafiają do Systemu Wczesnego Ostrzegania o Niebezpiecznej Żywności i Paszach (RASFF). Według raportu NIK w 2019 r. liczba powiadomień do RASFF, dotyczących salmonelli znalezionej na produktach pochodzących z Polski, gwałtownie wzrosła. W latach 2016–2018 notowano po kilkadziesiąt przypadków rocznie, czyli też dużo, jednak w 2019 było ich już 203. Do końca września 2020 r. zanotowano ich 215. Według raportu samego RASFF, w całym 2020 r. zanotowano aż 273 przypadki wykrycia salmonelli na produktach spożywczych rodem z Polski. Najczęściej na drobiu lub wyrobach z mięsa drobiowego. Według RASFF salmonella z Polski jest drugim najczęściej zgłaszanym typem ryzyka żywnościowego w UE. Pierwszym są przypadki wykrycia tlenku etylenu na roduktach z Indii – głównie orzechach i ich przetworach – których zanotowano 296. Na trzecim miejscu znalazły się pozostałości po pestycydach na warzywach i owocach z Turcji (190 przypadków).
Pod względem wszystkich zgłoszeń do RASFF Polska jest na samym szczycie producentów niebezpiecznej żywności. W 2020 r. aż 377 zgłoszeń dotyczyło żywności wytwarzanej w naszym kraju. Wobec drugiej pod tym względem Francji zanotowano 239 zgłoszeń, a względem trzecich Niemiec 188. Mógłby ktoś zauważyć, że to efekt skali polskiego eksportu – sprzedajemy bardzo dużo żywności, więc siłą rzeczy notujemy też więcej niebezpiecznych przypadków. Polska jest faktycznie bardzo dużym eksporterem żywności, jednak w UE zajmujemy pod tym względem dopiero siódme miejsce – oraz trzynaste na świecie. Na szczycie w Unii znajdują się Holandia, Niemcy i Francja. Nie można więc wszystkiego tłumaczyć skalą polskiego eksportu.
Tym bardziej że znaczna część zgłoszeń o niebezpiecznej żywności z Polski pochodziła z naszego kraju. W przypadku salmonelli na wyrobach drobiowych mówimy o 70 zgłoszeniach. Według danych NIK nie tylko wyżej wymieniona bakteria wykrywana była na produktach z Polski. Dziewięć zgłoszeń dotyczyło bardzo niebezpiecznej bakterii Listeria monocytogenes, mogącej wywołać sepsę lub zapalenie opon mózgowych. 22 przypadki mówiły o wykryciu mykotoksyn.
Dziurawy system
Co istotne, pod względem źródła pochodzenia samych zgłoszeń Polska już nie znajduje się w czołówce. Z Polski pochodziło jedynie niecałe 200 notyfikacji do RASFF, czyli nawet mniej niż z Bułgarii. W kontekście źródła zgłoszeń znajdujemy się dopiero na dziewiątym miejscu w UE. W 2020 r. RASFF zanotował po około pół tysiąca zgłoszeń z Niemczech i Holandii, prawie 400 z Wielkiej Brytanii i 300 z Włoch. Skoro jesteśmy na samym szczycie zgłoszeń pod względem pochodzenia produktu, ale dopiero na siódmym miejscu wśród najczęściej zgłaszających, to znak, że z kontrolą jakości artykułów spożywczych w Polsce coś nie gra. Najprawdopodobniej wielu przypadków niebezpiecznej żywności znajdującej się na półkach sklepów nad Wisłą zwyczajnie nie wykrywamy.
To jest tym bardziej prawdopodobne, że Najwyższa Izba Kontroli znalazła wiele nieprawidłowości w naszym krajowym systemie kontroli. Problemem jest już sam podział zadań. Kontrolą jakości artykułów żywnościowych zajmują się w Polsce zarówno Polska Inspekcja Sanitarna, jak i Inspekcja Weterynarii. Występują między nimi spory kompetencyjne w zakresie nadzoru nad produktami pochodzenia zwierzęcego, a co gorsza, obie inspekcje nie przekazują między sobą informacji. Działalność obu inspekcji była też nieskuteczna, w wyniku czego między innymi w roku 2019 jeden z przetwórców owoców i warzyw bez przeszkód korzystał z dostaw od 23 niezarejestrowanych podmiotów, chociaż rok wcześniej pojawił się w kilku powiadomieniach do RASFF – między innymi z powodu obecności norowirusa w jednej z partii mrożonek.
Jednym z kluczowych zastrzeżeń NIK jest brak wypracowanych skutecznych procedur ujawniania nielegalnej działalności producentów żywności. Dotyczyło to w szczególności Inspekcji Weterynarii. Jeśli inspekcja stwierdzała przypadki niezgodne z prawem, to głównie w wyniku informacji z zewnątrz, na przykład od konsumentów, a nie własnych działań. Nieskuteczność wszystkich inspekcji badających artykuły spożywcze w Polsce – tj. sanitarnej, weterynaryjnej oraz handlowej – to zaś efekt, według NIK, problemów kadrowych oraz ogromnej rotacji pracowników. Właściwie trudno się dziwić. Z podobnymi problemami mierzy się także zarówno Państwowa Inspekcja Pracy, jak i cały sektor publiczny.
Bezzębni konsumenci
W takiej sytuacji szczególnie istotna staje się tak zwana świadomość konsumencka. Skoro inspekcje niespecjalnie radzą sobie z zapewnieniem nam bezpieczeństwa żywności, to sami musimy pieczołowicie kontrolować to, co jemy. Niestety rzeczywistość nam tego nie ułatwia. A to między innymi z powodu braku odpowiedniego systemu etykietowania żywności. Obecnie na etykietach widnieje skład oraz wartość odżywcza produktu z wyszczególnieniem makroskładników (tj. białka, tłuszczów i węglowodanów). Według NIK dodany powinien być także dokładny opis ilości użytych dodatków chemicznych, z wykazaniem ich procentowego udziału w danym produkcie oraz maksymalnego limitu dopuszczalnego dla dzieci, dorosłych i seniorów. Na podobnej zasadzie podawana jest obecnie referencyjna wartość spożycia makroskładników. Poza tym dokładniej powinny być też opisane suplementy diety. Z powodu bierności inspekcji wytworzył się ich „trzeci obieg” – w wielu sklepach, szczególnie z artykułami dla sportowców, sprzedawane są suplementy nie tyle nielegalne, ile niedopuszczone do handlu w Polsce. Wśród nich można spotkać zarówno silne stymulanty, jak i środki psychotropowe lub ich pochodne.
W zakresie samej żywności rozwiązaniem mógłby być system Nutri-Score. Oczywiście tylko jako dodatek do szczegółowych etykiet. Stosowany jest on obecnie w 10 krajach europejskich. Opisuje wartość artykułów spożywczych w przejrzysty sposób na skali od A do E – gdzie A oznacza najwyższą jakość. Na podobnej zasadzie opisywana jest obecnie klasa energetyczna pralek czy lodówek. Dzięki temu każdy konsument, niezależnie od stopnia znajomości niuansów dietetyki, mógłby świadomie wybierać produkty wyższej jakości. Oczywiście bardziej szczegółowe etykiety oraz Nutri-Score przed salmonellą nas nie ochronią, ale przynajmniej na co dzień przyjmowalibyśmy mniej chemii, która również nie jest neutralna dla zdrowia. Natomiast jeśli chodzi o ochronę przed bakteriami i toksynami, to pozostaje nam liczyć głównie na szczęście.