Co ty wiesz o lockdownie? – tak przeciętny Chińczyk mógłby śmiało rzucić przeciętnemu Polakowi. To, co w Polsce wydawało się ostrym lockdownem związanym z pandemią, jest tylko lżejszą wersją codzienności, w której miliony Chińczyków żyją do dziś. Gdy my narzekaliśmy na brak możliwości pójścia na koncert czy konieczność noszenia maseczek na ulicy, Chińczycy od 2 lat muszą znosić fizyczne barykadowanie ich w domach i na osiedlach, miesiące uwięzienia bez możliwości wyjścia z domu i powszechne „porwania” z ulic przez służby antycovidowe do przymusowych ośrodków kwarantannowych. Maseczki i testy na każdym kroku to najłagodniejszy element tego, co władze nazywają polityką „Zero Covid”.
Ograniczenie podstawowych swobód
Polityka „Zero Covid” w wykonaniu autorytarnych władz Chińskiej Republiki Ludowej była początkowo popierana przez wielką część społeczeństwa, bo faktycznie w pierwszych miesiącach pandemii pomogła szybko opanować rozprzestrzenianie się zakażeń w tym prawie półtoramiliardowym kraju. A właśnie gęstość zaludnienia w Chinach jest głównym czynnikiem ułatwiającym wszelkim epidemiom atakowanie wielu ludzi w bardzo krótkim czasie. Chińczycy byli wręcz dumni ze swoich władz, że tak sprawnie umieją uporać się z tak dużym wyzwaniem. Jednak w pewnym momencie zaczęli mieć dość o wiele większych restrykcji antycovidowych niż te, które obserwowali na świecie. Szczególnie że w wykonaniu lokalnych władz często przybierały one absurdalny kształt, grożąc niebezpieczeństwem znacznie poważniejszym niż zarażenie się wirusem.
– Od wielu miesięcy słyszeliśmy o przypadkach, w których regulacje „Zero Covid” uniemożliwiały udzielenie pomocy osobom w zagrożeniu życia. Głośny był przypadek 4-miesięcznego niemowlęcia, które dostało wymiotów, będąc fizycznie uwięzionym z rodzicami na swoim osiedlu, i zmarło, bo jego rodzicom zabroniono od razu zawieźć je do szpitala. Głośny był też wypadek autokaru wiozącego ludzi przymusowo wiezionych do ośrodka kwarantannowego. Zginęło w nim 20 osób – wylicza w podcaście „MAO powiedziane” Weronika Truszczyńska, znana polska vlogerka mieszkająca od wielu lat w Szanghaju. Jej zdaniem od miesięcy w społeczeństwie chińskim panowało przekonanie, że to tylko kwestia czasu, gdy wskutek absurdów „Zero Covid” wydarzy się jakieś wielkie nieszczęście, które spowoduje masowy wybuch społecznego niezadowolenia.
Punkt zapalny
I wydarzyło się. Punktem zapalnym obecnej sytuacji był, nomen omen, pożar, który wybuchł 24 listopada w regionie Sinciang na jednym z osiedli objętych kwarantanną. Trzeba pamiętać, że kwarantanna w tym wypadku nie wyglądała tak, jak wyobrażamy ją sobie w Europie. Tam oznaczała ona fizyczne zamknięcie bloków mieszkalnych, bez możliwości wyjścia z domu ich mieszkańców, zasieki dodatkowego ogrodzenia oraz setki zaparkowanych gęsto dookoła samochodów osób uwięzionych w środku, blokujących sobie nawzajem wyjazd. Zawiadomiona o wybuchu pożaru w jednym z mieszkań straż pożarna wprawdzie ruszyła od razu z pomocą, ale nie była w stanie przez kilka godzin dostać się w pobliże zajętego ogniem budynku. Ludzie z palących się pomieszczeń nie byli w stanie otworzyć drzwi klatek schodowych, aby uciec na świeże powietrze, choć błagali sąsiadów o pomoc w uwolnieniu. W chińskich mediach społecznościowych podawane są dalej filmiki pokazujące, jak uwięzieni w pożarze ludzie błagają o pomoc w wydostaniu się z budynku.
Spaliło się tam aż 10 osób, w tym dzieci i nastolatkowie; kilkanaście innych walczy o życie w szpitalach. Wiadomość o zdarzeniu natychmiast obiegła media społecznościowe, wywołując narastającą od miesięcy społeczną furię. Jeszcze tego samego dnia zarówno w Sinciangu, jak i innych miejscach, tysiące ludzi wyszło na ulice na znak żałoby oraz z transparentami „Stop Zero Covid”. Społeczne niezadowolenie podsycały konferencje lokalnych władz, próbujące winę za śmierć ofiar tego pożaru zwalić na nich samych i usiłujące ukryć związki zdarzenia z restrykcjami antycovidowymi.
Zachodnie organizacje praw człowieka odnotowały, że w zaledwie trzy dni, od soboty 26 do poniedziałku 29 listopada, w całych Chinach odbyło się od 27 do nawet 43 demonstracji. Wybuch niezadowolenia na taką skalę ma być największym od przynajmniej 10 lat i niektórzy już porównują go do protestów studenckich roku 1989, ze słynnymi demonstracjami na placu Tienanmen w Pekinie.
Protesty odnoszą skutek
Obecnie jednak władze miały zupełnie inne narzędzie i strategie uspokajania gorących nastrojów. Poza metodami inwigilacji cyfrowej, takimi jak kamery identyfikujące tożsamość protestujących, próbowano raczej pokojowo rozpraszać gromadzące się tłumy. Budowano przenośne mury na głównych ulicach, wyłapywano pojedynczych protestujących, a kordony policji zamiast stosować siłę bezpośrednią, raczej sprytnie wypychały protestujących w boczne ulice. Co ważne, wielu protestujących nie miało wcale nastrojów antyrządowych.
Nadia Urban, inna Polka mieszkająca w Chinach i współtworząca podcast „MAO powiedziane”, relacjonuje swoją rozmowę ze znajomą Chinką uczestniczącą w obecnych protestach. – Powiedziała mi, że wcale nie jest przeciwko obecnym władzom, bo nie bardzo widzi alternatywę dla komunistów w objęciu rządów w Chinach. Protestuje, bo chce złagodzenia restrykcji „Zero Covid” i przywrócenia podstawowych wolności obywatelskich – mówi Nadia.
Wygląda na to, że rząd szybko zorientował się, że walcząc z protestującymi, niewiele wskóra. Już po kilku dniach demonstracji pojawiły się półoficjalne zapowiedzi mówiące o złagodzeniu restrykcji polityki „Zero Covid”. Poszczególne prowincje zapowiedziały, że rzadziej będą wymagać testów potwierdzających brak zakażenia oraz że najostrzejsze blokady osiedli mieszkalnych zostaną ograniczone wyłącznie do największych ognisk wirusa. W Kantonie, gdzie protesty były najsilniejsze, znów otwarto centra handlowe i restauracje, a wielu ludzi mogło po raz pierwszy od miesięcy znów przyjść do pracy czy po prostu wyjść z domu.
Pojawiają się jednak głosy ostrzegające przed zbyt pochopnym łagodzeniem obecnego reżimu. Obowiązująca w Chinach szczepionka na covid nie ma takiej skuteczności jak te, stosowane na Zachodzie, a system ochrony zdrowia nie ma wystarczającej wydolności, żeby poradzić sobie z olbrzymim odsetkiem zakażeń.
Covid zostanie z nami na dłużej
Choć wskutek zniesienia w Polsce stanu epidemii w maju bieżącego roku mamy często wrażenie, że zagrożenia ze strony wirusa już nie ma, ciągle ono istnieje. Jak podkreśla wielu wirusologów, wirus ten stale mutuje, tworząc wersje bardziej odporne na szczepionki, i nie jest tak, że są to wersje wyłącznie łagodniejsze od tych, które atakowały nas i zabijały jesienią 2020 r. czy wiosną 2021 r. Krajami obecnie z największą liczbą zakażeń i zgonów pozostają Stany Zjednoczone i Indie, gdzie też pojawia się najwięcej nowych, nieznanych wariantów wirusa.
Mimo to już padają zapowiedzi ze strony rządu w Polsce dotyczące możliwego zniesienia stanu zagrożenia epidemicznego z początkiem stycznia nowego roku. Obecnie jedyne środki ostrożności, z jakimi możemy się zetknąć, obowiązują w przychodniach, szpitalach i aptekach, gdzie jest nakaz noszenia maseczek ochronnych. Nasze społeczeństwo jest również dość wysoko wyszczepione przeciwko covid-19: do 30 listopada zaszczepionych w pełnym stopniu było w Polsce ponad 22,6 mln osób. Wirusolodzy jednak podkreślają, że jeszcze przez wiele lat covid będzie stanowił stałe zagrożenie naszego świata i raczej musimy oswoić się z tym, że pewne środki ostrożności – nie takie jak w Chinach – będą obowiązywały stale.