Już właściwie każda grupa społeczna odczuwa na własnej skórze przykre skutki kryzysu. W najtrudniejszej sytuacji są ci najmniej zarabiający, mający niewielkie możliwości przesunięcia wydatków czy ograniczenia konsumpcji, gdyż już wcześniej była ona, delikatnie mówiąc, niezbyt okazała. Oszczędzanie na podstawowych dobrach i usługach, takich jak ogrzewanie czy świeże i wartościowe jedzenie, może odbić się na ich zdrowiu, więc efekty dzisiejszego kryzysu będą odczuwać jeszcze długi czas po tym, gdy sytuacja wróci wreszcie do normy. O ile w ogóle wróci…
A jednak w czołowych mediach od kilkunastu miesięcy obraz pauperyzacji pokazywany jest z zupełnie innej perspektywy. Problemy najuboższych pokazywane są od święta, trwa za to festiwal materiałów o problemach materialnych całkiem zamożnej klasy średniej, która staje się mniej zamożna. Nie należy dezawuować problemów zarabiających powyżej średniej krajowej, gdyż także w niezłej sytuacji materialnej kryzys kosztów życia wymusza podejmowanie trudnych decyzji. Jednak skupianie się wyłącznie na tej perspektywie zafałszowuje obraz problemów i potrzeb ludzi biednych, którzy stają się coraz bardziej niewidzialni.
Biedujący zamożni
Już pod koniec lutego, gdy kryzys kosztów życia dopiero roztaczał coraz szersze kręgi, polski „Newsweek” opublikował tekst Karoliny Rogaskiej Polska ich dusi, w którym autorka szeroko opisała problemy finansowe ludzi, którzy tak naprawdę większych problemów finansowych nie mają. Tekst rozpoczął się od przedstawiciela handlowego Andrzeja, zmagającego się ze wzrostem rat o kilkaset złotych oraz rosnącymi cenami paliwa. Pan Andrzej miał wysokie koszty życia, gdyż co miesiąc musiał płacić 1900 zł raty leasingu. Jak się można domyślać, nie był to samochód z niższej półki. Pracujący jako przedstawiciel handlowy bohater tekstu zastanawiał się, czy w Polsce jeszcze w ogóle opłaca się pracować. Dodatkowo Polski Ład, który wszedł w życie z początkiem roku, podwyższył mu składkę zdrowotną. Można powiedzieć, że Andrzej otrzymywał od polskich realiów ciosy z każdej strony. Gdzie się nie obejrzał, tam rosnące wydatki. Andrzej miał jednak pewien komfort, gdyż zarabiał… 20 tys. zł miesięcznie, co przyznał pod sam koniec opisu jego historii.
Wszyscy bohaterowie tekstu redaktorki „Newsweeka” byli zadziwiająco podobni. Klasa średnia, aspirująca do wyższej, w której przejściowo pojawiła się niewielka zadyszka finansowa. Innym z opisanych przypadków był Krzysztof, informatyk, który sam przyznał, że nie boi się o zatrudnienie, ponieważ pracuje w przyszłościowej branży. Spłacał dwa mieszkania, gdyż po narodzinach syna wziął kredyt na drugie, większe. To pierwsze postanowił wynająć, jednak wzrost stóp procentowych sprawił, że nie jest to już tak korzystne jak kiedyś. „Jakbym dostał w twarz rosnącymi ratami” – stwierdził cytowany przez Rogaską informatyk. Doszło do tego, że Krzysztof zaczął rozważać przeprowadzkę do Berlina, co może być dosyć zaskakujące, gdyż pod względem utrzymania mieszkania to jedno z najdroższych miejsc do życia w Europie.
Cała seria materiałów w tym duchu pojawiła się w ostatnim czasie w „Gazecie Wyborczej”. W tekście Klasa średnia zaciska pasa z kwietnia Marta Piątkowska pochyliła się m.in. nad trudną sytuacją pana Jacka, który od kilku miesięcy oszczędza na… szukaniu żony. Zamiast umawiać się na pierwszą, niepewną przecież, randkę na kawę lub drinka, co niesie ze sobą koszty, stara się wyciągnąć kandydatkę na spacer. Dobrze zarabiającego Przemka zaskoczyło natomiast to, że przyłapał żonę na cerowaniu skarpetek. Zamiast normalnie je wyrzucić, kobieta musiała chwycić za igłę i nici, gdyż miesięczny budżet na ubrania się wyczerpał. Inna bohaterka tekstu Piątkowskiej stara się kupować w Żabce przynajmniej jedną droższą rzecz, by inni klienci przypadkiem się nie zorientowali, że przed końcem miesiąca zaczyna jej brakować pieniędzy. Najwyraźniej nie na tyle, by przestać robić zakupy w sklepie tego typu, a nie w tańszym dyskoncie, jak zdecydowana większość społeczeństwa.
Oktawia Kromer na łamach „Dużego Formatu” postanowiła zbadać kłopoty osób zarabiających przeszło dwukrotność średniej krajowej, którzy nie potrafią spiąć miesięcznego budżetu. „Kogo stać na oszczędzanie? Marta ma 15 tysięcy na rękę i musi pożyczać” – czytamy już w tytule.
„Nie wiem, jak powiedzieć córce, że nie będzie już chodzić na konie. Tak biednieją Polacy” – to już listopadowy tekst Agnieszki Urazińskiej z łódzkiej „Gazety Wyborczej”. Bohaterką z tytułu jest drobna restauratorka, która musiała zamknąć jeden ze swoich punktów, gdyż z powodu kryzysu kosztów życia spadł popyt na jedzenie poza domem. Inna z bohaterek ma problem ze sfinansowaniem uczącej się w prywatnej szkole córce dodatkowych zajęć baletu, więc przeszła z połowy etatu na cały. No cóż, wiele osób marzy o tym, żeby przejść na cały etat, ale niestety nie może.
Heurystyka dostępności
Oczywiście poinformowanie dziecka o przejściowej rezygnacji z dodatkowych zajęć, szczególnie takich, które dla pociechy stanowią pasję, zawsze jest nieprzyjemne. Problemy ludzi nie sprowadzają się tylko do tego, że nie mają czego włożyć do garnka. Także zarabiający więcej niż przyzwoicie mogą mieć ból głowy z powodu konieczności podejmowania decyzji na temat ewentualnych cięć wydatków. Wydaje się jednak, że nie są to jakieś szczególne dramaty, które trzeba szeroko opisywać w kontekście obecnego kryzysu kosztów życia. Z podobnymi decyzjami borykają się wszyscy, którzy nie są milionerami, i to również w czasach koniunktury. Trudne decyzje dotyczące finansowania edukacji dzieci podejmują także Norwedzy i Szwajcarzy, gdyż nawet w najbogatszych państwach klasa średnia nie ma nieograniczonych środków finansowych. A przecież Polska do najbogatszych wciąż nie należy.
W brytyjskiej prasie i mediach powstają regularnie materiały o trudnościach ekonomicznych w czasach obecnego kryzysu. „Guardian” pisał chociażby o pracujących w sferze budżetowej, którzy muszą brać pożyczki krótkoterminowe na pokrycie bieżących wydatków. Szeroko opisywano także sytuację mieszkańców Barnsley, relatywnie biednego postgórniczego ośrodka miejskiego, w którym kryzys kosztów życia jest szczególnie dotkliwy – inflacja tylko dla tego miasta wyniosła 11 proc., przy 9 proc. dla mieszkańców Londynu. Bieda obrazowana w brytyjskich mediach to faktycznie ludzkie dramaty – brak pieniędzy na opłacenie podstawowych rachunków, fatalne warunki mieszkaniowe, problemy z ogrzaniem domostwa. Tymczasem Wielka Brytania jest znacznie zamożniejsza od Polski. Nad Wisłą zdecydowanie łatwiej jest napotkać całe obszary zmagające się ubóstwem i wykluczeniem.
W Polsce proces pauperyzacji przedstawiany jest jednak z perspektywy klasy średniej, a obrazowane dramaty są znacznie mniejszego kalibru. Ma to szereg przyczyn. Chyba najważniejszą jest tzw. heurystyka dostępności. To błąd poznawczy, opisany między innymi przez Daniela Kahnemana w książce Pułapki myślenia. Polega to na wyciąganiu wniosków na temat rzeczywistości na podstawie łatwo dostępnych informacji, które możemy szybko przywołać z własnego doświadczenia. Dziennikarze sami najczęściej należą do klasy średniej i otaczają się głównie osobami z tej grupy. Nabierają więc przeświadczenia, że większość ludzi żyje w taki sam sposób, jak ich otoczenie – i zmaga się z takimi samymi problemami.
Za tym idzie niestety zwyczajne lenistwo. Zapewne wielu bohaterów tekstów o pauperyzacji w klasie średniej to znajomi dziennikarzy lub ludzie, których autorzy poznali podczas spotkań towarzyskich czy codziennej krzątaniny. Podczas opisywania biedy „korzystają” więc z tych, którzy są pod ręką i z którymi łatwo się im dogadać. Opisanie dojmującej biedy wśród ludzi z klasy niższej wymaga jednak sporego wysiłku. Najpierw trzeba do nich dotrzeć, a następnie przełamać cały szereg barier. Zdobyć ich zaufanie, zachęcić do otwartości, używać przy tym odpowiedniego języka. W kontaktach z ludźmi z zupełnie innego środowiska dojść może do nieprzyjemnych sytuacji, w których człowiek nie do końca wie, jak się zachować. Opisanie problemów ludzi z tego samego środowiska lub warstwy społecznej jest znacznie prostsze i niesie ze sobą mniejsze ryzyko.
Bieda się nie opłaca
Równie istotna, a może nawet ważniejsza, jest specyfika grupy odbiorców czołowych polskich dzienników i tygodników. Prasę w zdecydowanej większości czytają ludzie stosunkowo dobrze sytuowani, którzy mają na nią czas oraz pieniądze. Biedni czerpią informacje głównie z telewizji, ostatnimi czasy także z internetu. Pokazuje to chociażby raport Polskich Badań Czytelnictwa Luksus kocha prasę z 2017 r. W badaniu tym czytanie „Gazety Wyborczej” zadeklarowało 4 proc. ankietowanych. Jednak w grupie zarabiających powyżej 5 tys. zł miesięcznie (w 2017 r. było to wyraźnie powyżej średniej krajowej) odsetek wynosił aż 14 proc. Niemal identyczne wyniki zanotowano w przypadku „Newsweeka”. „Rzeczpospolitą” czytało tylko 1,4 proc. wszystkich ankietowanych, ale 7 proc. osób mających dochody powyżej 5 tys. zł. Reklamy w czołowych dziennikach i tygodnikach również są skierowane głównie do klasy średniej lub wyższej klasy średniej. Dziennikarze czołowych mediów dopasowują więc przekaz do odbiorców. Każdy lubi czytać o problemach, które samemu się zna i łatwo się w nich odnaleźć.
Tymczasem bieda w Polsce wygląda zdecydowanie bardziej przytłaczająco. Według GUS w zeszłym roku średni dochód na głowę w najbiedniejszych 20 proc. gospodarstw domowych w Polsce wyniósł zaledwie 652 zł, a średnie wydatki 987 zł. Jednej piątej społeczeństwa brakuje więc ponad 300 zł na osobę, by dopiąć budżet na pokrycie absolutnie najbardziej potrzebnych wydatków, takich jak żywność i rachunki. 4,2 proc. populacji Polski żyje poniżej progu minimum egzystencji, a więc ich poziom wydatków jest tak niski, że zagraża ich zdrowiu. Wśród rodzin z co najmniej trójką dzieci poziom ubóstwa skrajnego wynosi nawet przeszło 8 proc. Podczas nadchodzącego kryzysu bez wątpienia wzrośnie też ubóstwo energetyczne, a wiele rodzin stanie przed dylematem, czy żyć o chłodzie, czy o głodzie.
Przedstawianie pauperyzacji z perspektywy klasy średniej tworzy więc fałszywy obraz wyzwań, z którymi mierzą się ludzie faktycznie ubodzy. „Nastąpiło zawłaszczenie biedy przez wyższą klasę średnią” – skomentował na Twitterze ekonomista dr Jan Rutkowski. Nie jest to jednak tylko ciekawostka medialna, lecz istotny problem. Zdominowanie debaty publicznej przez perspektywę osób względnie zamożnych może utrudniać prowadzenie polityki zmierzającej do wyrównywania szans, poprzez rozwój usług publicznych, ubezpieczeń społecznych czy świadczeń pieniężnych. Wyższa klasa średnia wszystko może sobie kupić na rynku i dąży przede wszystkim do jak najniższych podatków, które nominalnie płaci znacznie wyższe niż mniej zarabiający. To jej doskwiera, gdyż wyobraża sobie, że bez tych obciążeń mogłaby żyć jeszcze dostatniej. A tak musi dokonywać nie zawsze przyjemnych wyborów finansowych. Wybory, które podejmują na co dzień ludzie z najbiedniejszych 20 proc. społeczeństwa, są jednak zdecydowanie bardziej dramatyczne, o czym warto pamiętać, śledząc alarmistyczne materiały medialne i prasowe o przedsiębiorcach, którym kryzys zabrał niewielką część wcześniejszych zysków.