Twój dom od pewnego czasu nieustannie ma gości, i to takich, których wcześniej nie znałaś. Nie mówią po polsku, mają inny kolor skóry, często są po traumach.
Jak to się zaczęło?
– Zaczęło się od wojny w Ukrainie. Władze Sulejówka zorganizowały punkt, w którym można było zostawiać dary, ale też zostawić swój adres, deklarując gotowość przyjęcia gości pod swój dach. W ten sposób trafiły do nas trzy Ukrainki, matka z dwiema córkami. Tatiana była śpiewaczką operową, Weronika po studiach w Akademii Muzycznej, Nina w trakcie studiów. Były u nas około półtora miesiąca, ale ponieważ bardzo chciały pracować, a w Polsce o pracę dla artystek nie jest łatwo, zaczęliśmy rozpuszczać wici. W końcu udało się zorganizować im wyjazd do Francji. Ale kiedy pojechały, stwierdziliśmy z mężem, że pokój, który zajmowały, nie musi stać pusty, może się przydać komuś innemu. Dowiedzieliśmy się, że są ludzie, którzy również uciekają z Ukrainy, ale nie są Ukraińcami i ich nikt nie chce u siebie gościć. Przeważnie chodziło o ludzi o innym kolorze skóry. Strasznie mnie to zabolało, bo nie mogłam zrozumieć, dlaczego jedni uchodźcy są dobrzy, a inni źli, jednych przyjmujemy, a drugich nie. Postanowiliśmy zająć się właśnie tymi niechcianymi. Nawiązaliśmy kontakty i tak trafiła do nas osoba z rosyjskiej opozycji, prześladowana za organizowanie tam manifestacji antywojennych. Była u nas też mniej więcej półtora miesiąca. Potem już wsiąkliśmy w to środowisko, informacja o tym, że mamy otwarty dom, rozeszła się i zaczęło się pomaganie chłopakom, którzy wychodzą ze strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców.
Do tych ośrodków trafiają albo powinni trafiać ludzie, którzy nielegalnie przekroczyli granicę, a jednocześnie nie ma pewności co do ich tożsamości albo zatrzymania ich wymagają względy bezpieczeństwa państwa. Kiedy z ośrodków strzeżonych wychodzą, ich pobyt w Polsce jest legalny, mają również dokument potwierdzający, że nie stanowią zagrożenia.
– Wychodzą czasem, wiedząc o tym wcześniej, czasem bez uprzedzenia, późno wieczorem, bez pieniędzy, w kraju, którego nie znają. Nie znają kultury ani języka. Mają jakieś plany, ale często mało skonkretyzowane. Potrzebują trochę się zorganizować, dostać pieniądze od rodziny, przeczekują więc u nas i podejmują decyzję, co robić dalej: czy zostać w Polsce, czy jechać szukać szczęścia gdzieś dalej. Jeśli tego potrzebują, kontaktujemy ich z prawnikami. Jeśli potrzebują, szukamy dla nich ubrań, kupujemy bilety. Czasem jest tak, że są u nas przez jedną noc, bo jadą dalej do znajomych albo do ośrodków otwartych. Czasem zostają przez tydzień. Najdłużej, bo aż cztery miesiące, mieszkał u nas Palestyńczyk, który stara się o ochronę międzynarodową w Polsce – chłopak po strasznych przejściach, po torturach, ze złamanym obojczykiem, bo był przez Hamas podwieszany za ręce. To jest teraz nasz palestyński brat. Przez dwa miesiące mieszkał u nas Jemeńczyk, też jest w procedurze, ubiega się o ochronę międzynarodową. W tej chwili mieszka u nas Kurd, który dziesięć miesięcy spędził w Polsce w ośrodkach strzeżonych, w tym również w Wędrzynie, o którym mówiono, że jest polskim Guantanamo. Mieszka też Syryjczyk, ofiara płotu granicznego: próbując przez niego przejść, złamał w skomplikowany sposób nogę, ma platynowe usztywnienie, bardzo kiepsko się porusza o kulach. Próbował się kilka dni temu dostać do lekarza, ale to nie jest takie proste…
Wpuściliście do domu obcych ludzi. Nie wiecie, kim są, jaką mają przeszłość i jakie zamiary. Nie boisz się?
Tak po ludzku?
– Nigdy. Przepraszam, raz się przestraszyłam. Miał przyjechać do nas pewien chłopak, dostałam jego zdjęcie, wiedziałam, że przyjedzie w nocy taksówką. A kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam kogoś zupełnie innego. Wtedy się bałam, ale nie człowieka, tylko przestraszyłam się, że coś złego stało się temu, na którego czekałam. Ale okazało się, że przyjechali we dwóch, chłopak ze zdjęcia stał trochę dalej. To był jedyny taki moment. Poza tym nigdy, nawet zostając z nimi sama w domu, ani przez moment nie czułam się zagrożona. Przeciwnie, dostajemy od nich wiele dobrych słów i zapewnień o wdzięczności. Ta wdzięczność jest w każdym geście – za to, że potraktowaliśmy ich jak ludzi. Ci ludzie przez wiele miesięcy w ośrodkach byli numerami. Nagle ktoś mówi do nich po imieniu, siada przy stole, mają pokój z własną łazienką. Odzyskują w ten sposób człowieczeństwo i godność i naprawdę to doceniają. Czasem to jest dla nas aż zawstydzające, bo przecież nie dajemy im niczego nadzwyczajnego, żadnych czerwonych dywanów i kawioru, tylko prosty dom. A oni chodzą po tym domu i powtarzają, że nie mogą się nacieszyć tym, że są wolni.
Są jednak muzułmanami, a w tej kulturze traktuje się kobiety inaczej niż w Europie… Dali ci odczuć, że jesteś człowiekiem innej kategorii?
– Nigdy w życiu! Kiedy któryś widzi, że biorę do ręki odkurzacz, natychmiast wyrywa mi go z ręki i każe odpocząć, bo przecież wróciłam z pracy. Kiedy chcę wynieść śmieci, zaraz ktoś zabiera mi wiaderko. Nie mają nigdy problemu, żeby się przywitać uściskiem ręki, żegnamy się już zwykle „na misia”. Owszem, kiedy przyjeżdżali pierwsi chłopcy, zastanawiałam się, jak będą mnie traktować. Nie jestem muzułmanką, nie ubieram się od stóp do głów, było lato, więc chodziłam w letnich sukienkach. Ale nigdy nie poczułam się niekomfortowo. A oni bardzo podkreślają, że kobiety są u nich bardzo ważne. Mają wykształcone i pracujące żony i siostry. Chłopak, który u mnie teraz mieszka, ma pięć sióstr i wszystkie skończyły uniwersytet. Widzę też, jak rozmawiają ze swoimi mamami. Pierwsze i najważniejsze to jest telefon do mamy, żeby dać jej znać, że są już wolni, że są w dobrych warunkach. I to są wzruszające momenty, kiedy dorośli mężczyźni wołają mnie i mówią, że ich mama chce ze mną porozmawiać. I widzę kobietę, która nie mówi po polsku, nie mówi po angielsku, ale dobrze wiem, co mówi… To jest ten uniwersalny język, w którym matka dziękuje za zaopiekowanie się jej dzieckiem… Nawet mojego męża, który jest prawie dwumetrowym, łysym „drwalem”, to rozkleja.
Mówisz o młodych mężczyznach. Dlaczego to oni uciekają? Dlaczego zostawiają swoje żony, swoje dzieci? Dlaczego ratują siebie, a nie ich?
– Jeden z naszych gości powiedział kiedyś wprost, że on by swojego dziecka nigdy nie wziął na granicę, bo to jest piekło. To są warunki, w których człowiek naprawdę nie wie, czy przeżyje. Zimne noce, brak wody do picia, brnięcie w wodzie po pas przez trzy dni, on sam miał ochotę się poddać i utonąć w tym bagnie, nie miał sił walczyć. Mówił, że uratowało go to, że poczuł, przypomniał sobie zapach swojego synka. I poszedł dalej.
Warunki w takiej podróży są naprawdę straszne. Ludzie tkwią w puszczy tygodniami i miesiącami, są przepychani, bici, szczuci psami. Mieliśmy w domu Irakijczyka, który całe łydki miał pogryzione przez psy pograniczników. To nie są warunki dla ludzi, a już na pewno nie są to warunki dla dzieci. Dlatego jeśli ktoś ma możliwość zostawić rodzinę we w miarę bezpiecznym miejscu, to ją zostawia, ryzykuje wyłącznie swoje życie, przyjeżdża do Europy, a potem na podstawie wizy humanitarnej stara się ściągnąć swoich bliskich już bezpieczną drogą.
Granica czy ośrodki dla cudzoziemców to nie są miejsca dla dzieci. Dzieci powinny być na placu zabaw albo w szkole, a nie być zamknięte w obcym kraju za to, że miały niefart urodzić się w miejscu ogarniętym biedą albo wojną. Albo w kraju, którego nie ma – jak w Kurdystanie.
Wielu powie, że bieda nie jest wystarczającym powodem do tego, żeby uciekać. Pojęcie migrantów ekonomicznych brzmi dziś u nas pogardliwie, choć sami takimi migrantami byliśmy i jesteśmy. Słyszymy, że „jadą po niemiecki socjal”.
– Wszyscy cudzoziemcy, którzy zatrzymali się u nas, mówili bardzo głośno, że chcą pracować. W polskiej procedurze azylowej przeszkadza im to, że przez pół roku nie wolno im podjąć żadnej pracy. Pytają, za co mają żyć. Chcą pracować, chcą ściągnąć do siebie rodzinę, potrzebują pieniędzy. Czy chcą lepszego życia? Chcą, ale przecież każdy z nas tego chce, dlaczego im tego zabraniać? Ważniejszą jednak kwestią jest kultura. Mężczyzna w tamtym świecie, żeby się ożenić, musi mieć pieniądze, ma obowiązek utrzymać żonę niezależnie od tego, czy ona będzie chciała pracować, czy nie. Jeśli w swoim kraju nie ma pracy, to się nie ożeni, nie założy rodziny, nie będzie miał dzieci. Dzieci tymczasem są dla nich bardzo ważne. Są wielką radością, oznaką statusu, dumą. Dziwią się, kiedy mówimy, że mamy tylko dwoje – dlaczego tylko dwoje, jak smutno!
Jeszcze inni nie mogą znaleźć pracy odpowiadającej ich kwalifikacjom. Był u nas ekonomista bankowiec, inżynier przemysłu wydobywczego ropy naftowej, kilku informatyków, wszyscy po wyższych studiach. Kurdowie nawet z wyższym wykształceniem są traktowani wszędzie jak ludzie drugiej kategorii, ich państwo nie istnieje. Syryjczycy nie znajdą pracy, bo mają wojnę. I co w Jemenie, gdzie od lat toczy się wojna domowa, a dodatkowo w konflikt wmieszany jest Iran i Arabia Saudyjska, może robić specjalista od sztucznej inteligencji? Chyba tylko dać się zabić, a to naprawdę kiepska perspektywa.
Rozumiem, że tych powodów wyjazdu jest wiele, że nakładają się na siebie. Wielu mówi, że chcą po prostu, żeby ich dzieci wychowywały się w normalnym kraju, żeby nie słyszały bomb i żeby mogły wyjść na ulicę bez strachu, że ktoś je zastrzeli.
Dlaczego jednak nie zostają w swoim kraju i nie walczą o wolność, o lepsze życie tam, na miejscu?
– Może dlatego, że wojny nie wyglądają tak, jak je znamy z podręczników. Mają walczyć swoim IQ i dyplomem z dronami, z samolotami bezzałogowymi, kiedy biją się nie dwie, ale wiele stron? W Syrii jest wojna nowoczesnych technologii. W Kurdystanie w ogóle nie ma wojny, to jest kraj podzielony między Irak, Iran, Syrię i Turcję. Jak z nimi walczyć? Mickiewicz, Słowacki, Szopen w takiej sytuacji wyjeżdżali. Owszem, mieliśmy niepodległościowe zrywy, ale one pociągały za sobą emigracje elit, zwiększały kolejne fale uchodźców z Polski. Wtedy uważaliśmy, że świat musi nam pomóc. My nie musimy? Może warto zacząć oddawać światu to, co kiedyś dostaliśmy, również od tych „egzotycznych”, niechrześcijańskich krajów, które nas gościły, przyjmowały nasze dzieci?
Wy oddajecie, co możecie. Z jakimi reakcjami otoczenia się spotykasz? Ludzie się nie dziwią, nie gorszą?
– Mamy ten przywilej, że obracamy się głównie wśród ludzi, którzy są świadomi skali problemu, więc wyrażają przede wszystkim wdzięczność i podziw. Owszem, miałam małą scysję z dawnym kolegą ze szkoły podstawowej, który nigdy nie spotkał żadnego muzułmanina, żyje więc medialnymi opowieściami. Ale nieprzyjemną sytuację mieliśmy tylko raz, kiedy przyszła do nas straż graniczna i usłyszeliśmy, że „dostali informację, że mieszkają u nas cudzoziemcy”. To wskazuje na to, że jednak ktoś musiał zainteresować się tym, kto u nas mieszka, i straż graniczną o tym poinformować. Oczywiście straż graniczna nic nam nie zrobiła, nie robimy niczego nielegalnego, gościmy u siebie ludzi, którzy w Polsce przebywają legalnie, a my udzielamy im tylko pomocy humanitarnej. Przy okazji porozmawiałam również z panią strażniczką o nielegalności push-backów, które stosowane są na granicy. Mówiłam, że gdyby odmówiła wykonania rozkazu łamiącego prawo i poniosła za to konsekwencje, to również pierwsza byłabym na manifestacji w jej obronie. Nie na darmo przy naszych drzwiach wisi makatka z aukcji, z której dochód przeznaczony jest na pomoc uchodźcom. Na makatce są wyhaftowane słowa: „Kimkolwiek jesteś, życzę ci dobrze”. Bo nie dzielę ludzi na białych i czarnych, muzułmanów, buddystów i chrześcijan, wegetarian i jedzących karaluchy. Ludzie mogą być tylko źli albo dobrzy.