Logo Przewdonik Katolicki

Przekraczanie granic

Weronika Frąckiewicz
fot. Louisa GOULIAMAKI/AFP/East News

Gdy uchodźcy przechodzą przez bramkę przejścia granicznego w Dorohusku, najpierw widać ich oczy. Strach miesza się z nadzieją, ból i tęsknota z wdzięcznością. Granica państwowa to tylko jedna z barier, które miliony osób pokonują codziennie od początku wojny.

Co stanie się ze sto dwadzieściorgiem dzieci ze sprzężonymi niepełnosprawnościami, które w asyście zaledwie dwudziestu opiekunów przemierzyły Ukrainę i pół Polski, aby znaleźć bezpieczne schronienie? Jak sobie poradzą rodziny osób głuchoniemych, które muszą troszczyć się o siebie i dzieci, a przede wszystkim rozeznać się w kraju, w którym wszystko jest nowe, obce i spowite ciszą? Co czuje mama piątki dzieci, zostawiająca walczącego w armii męża i uciekająca do obcego kraju? Mimo że każda z tych osób musi przejść tę drogę sama, to od wsparcia, które otrzyma, w dużej mierze zależy, jak dalej potoczy się jej życie.

Nic w nadmiarze
Przejście graniczne o piątej nad ranem powinno być pełne ludzi, którzy dotarli z Ukrainy. Tymczasem przestrzeń nagle wypełniła niepokojąca cisza, gdzieniegdzie przerywana cichymi rozmowami wolontariuszy i komunikatami z policyjnych krótkofalówek. Nagle tajemnica braku osób do odprawy granicznej staje się jasna. Amerykański wywiad zarejestrował w promieniu kilkunastu kilometrów od granicy niepokojące ruchy samolotów i w związku z tym ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Wszyscy, którzy byli w drodze na granicę lub tuż przy niej, ukryli się w różnych dostępnych budynkach. Po pięciu godzinach przy bramkach na nowo wzmaga się ruch. Wśród osób pojawiających się po polskiej stronie jest 10-osobowa grupa ludzi, szóstka dorosłych i czworo dzieci. Pozornie pogrążeni we własnym świecie, uciekali z miejsc, które znali, a które w ich świecie ciszy dawały poczucie bezpieczeństwa. Nie mogli zostać na miejscu, nie słyszeli bowiem nocnych bombardowań czy alarmów bombowych. Wydostanie się z Ukrainy było dla nich jedyną szansą na przeżycie. Gdy podeszli do wolontariuszy, za pomocą gestów pokazali, czego potrzebują. Zabrali tylko potrzebne rzeczy, nie wzięli nic w nadmiarze. Nawet dzieci nie chciały batonów, zatrzymały tylko po jednym lizaku, ukradkiem podarowanym przez wolontariusza. Wyraz wdzięczności na ich twarzach mówił więcej niż tysiąckrotne powtórzenie słowa „dziękuję”.
Gdy uchodźcy przechodzą przez bramkę przejścia granicznego w Dorohusku, najpierw widać ich oczy. Strach miesza się z nadzieją, ból i tęsknota z wdzięcznością. Płaczące kobiety pocieszane przez dzieci to przy granicy powszechny widok. Dzieciństwo tych dzieci już kilkanaście dni temu zostało zbombardowane. Trzynastoletni chłopcy wspierający matki, dziesięcioletnie dziewczynki opiekujące się niemowlakami czy ośmiolatki organizujące żywność na dalszą podróż, w Dorohusku nikogo nie dziwią.

Kamperem na pomoc
W nocy temperatura w Dorohusku spada do –5 stopni. Uczucie zimna potęguje wilgoć, wiatr i ogarniająca wszystkich dookoła senność. Od kilku dni wolontariusze walczą z bezsilnością i zmęczeniem. Część z nich przyjechała z dalszych rejonów Polski, a część to mieszkańcy pobliskich miasteczek i wiosek w okolicach Lublina i Chełma. Włączają się w działania PAH-u, harcerzy, Caritas, ale również mniejszych organizacji NGO, które przyjechały pomóc uchodźcom. Na granicy działają również prywatne inicjatywy, jak np. grupka przyjaciół z Berlina, która przyjechała własnym kamperem po brzegi wypełnionym darami, aby wesprzeć uciekających przed wojną ludzi. Gdyby nie pozarządowe organizacje i prywatni ludzie, uchodźcy po przejściu bramek nie nakarmiliby dzieci, nie przebraliby im pieluch, nie zjedliby ciepłego posiłku, nie otrzymali żywności na dalszą podróż. Całe wsparcie dawane uchodźcom na granicy to pieniądze i ręce organizacji pozarządowych i prywatnych ludzi. Drogowe przejścia z Ukrainą to zaledwie siedem miejscowości: Dorohusk, Zosin, Hrebenne, Budomierz, Korczowa, Medyka i Krościenko. To zaledwie dwa województwa, których wojewodowie mogliby, z państwowych pieniędzy, wesprzeć prywatnych wolontariuszy chociażby siedmioma namiotami z ogrzewaniem, w których uchodźcy mieliby możliwość zjeść pierwszy ciepły posiłek od kilku dni, poczekać na transport, przewinąć dziecko czy wypłakać się po opuszczeniu ojczyzny ogarniętej wojną. W siódmym dniu wojny do Dorohuska, w 25 autobusach, dojechały wraz z opiekunami dzieci z ukraińskich domów dziecka. Akcją kierowała Fundacja Happy Kids, ze wsparciem wolontariuszy stacjonujących przy przejściu granicznym. Wkład władz państwowych w skomplikowaną logistycznie, emocjonalnie i materialnie akcję był również zerowy.

Ciasne przejście
Szósty dzień po wybuchu wojny w Ukrainie. Dworzec Główny w Przemyślu przeistoczył się w na pozór bezkształtną masę tysiąca osób. Ale to tylko złudzenie, bo w rzeczywistości to tysiące rozdzierających serce historii ludzkich, z których każda jest kamieniem dokładanym do przelanej już czary wojennej goryczy.
„Ukraina”, „Ukrainiec” i „Ukrainka” odmienia się w Przemyślu przez wszystkie przypadki. Gesty życzliwości i otwarte serca, nie tylko przemyślan, są imponujące, a często w swej bezkompromisowości zawstydzają. Dworzec przestał mieć zakamarki, najmniejszy nawet kąt nie umyka uwadze spragnionych odpoczynku ludzi. Każdy skrawek przestrzeni w pozycji horyzontalnej i wertykalnej jest zaadaptowany do krótko- lub długoterminowego oczekiwania. Ściśnięci na krzesłach, przytuleni na ławkach, poustawiani ciasno przy ścianach, uchodźcy próbują przetrwać wydłużające się godziny czekania na transport lub propozycję noclegu. Przejście z kas do dworcowej restauracji ze swojej natury jest dość wąskie. Od kilku dni zwęziło się jeszcze bardziej. Po obu jego stronach leżą ludzie, kobiety i mężczyźni, o ciemniejszej karnacji. Są wśród nich: Tatarzy krymscy, Hindusi, Afrykańczycy, mieszkańcy Bliskiego Wschodu, a także wielu innych rejonów świata, które trudno zdiagnozować na pierwszy rzut oka. Wszyscy oni leżą, siedzą, kucają w jednym miejscu, jakby reszta dworca była dla nich niedostępna. Od czasu do czasu któryś z wolontariuszy lub policjantów zahacza o nich nogą lub lekko przepycha, przechodząc dalej. Do zaadaptowanej na poczekalnię restauracji mogą wchodzić tylko ukraińskie mamy z dzieckiem, osoby z niepełnosprawnością i starsze. Koordynator działań dworcowych podkreśla kilkukrotnie w dyspozycji zadań dla nowych wolontariuszy, żeby pilnować, aby żaden ,,czarny” tam nie wszedł.

Swoi i obcy
Szóstego dnia od wybuchu wojny na dworcu w Przemyślu wyraźnie czuć podział na uchodźców z Ukrainy, czyli „naszych”, „dobrych”, „tych, którym trzeba pomóc”, i „ciapatych” „czarnych” „tych, którzy muszą natychmiast wynosić się z Polski”, „których trzeba odizolować”. Część z niesłowiańskich uchodźców dość dobrze mówi po angielsku, opowiadają, że pracowali na Ukrainie lub studiowali tam. Część z nich nie ma żadnych dokumentów i próbuje przedostać się dalej do Europy. Niezależnie od powodów, dla których znaleźli się na dworcu w Przemyślu, nie okazał się dla nich on miejscem przychylnym, gdzie otrzymali wsparcie i zrozumienie. Policja podchodzi do nich głównie po to, aby ich wylegitymować. Zagubieni, nieprzyjęci, nieotoczeni opieką uchodźcy z różnych stron świata stanowią łyżkę dziegciu w pospolitym otwarciu serc Polaków. Jedna z wolontariuszek na próby pomocy kilku osobom usłyszała od ratowniczki medycznej: „Niech się pani nad nimi nie lituje. Jeden z nich odgryzł wczoraj palca mojemu koledze”. Jak się później okazało, tym jednym „z nich” był Tadżykistańczyk, który z niewiadomych powodów odgryzł palec ratownikowi medycznemu podczas transportu karetką do szpitala. Nihil novi sub sole, gdyż jak podają statystyki z 2018 r., aż 96 proc. ankietowanych ratowników zadeklarowało, że w ciągu ostatniego roku w czasie pracy w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego spotkało się z agresją skierowaną pod swym adresem. W godzinach wieczornych na dworcu pojawia się ambasadorka jednego z afrykańskich krajów. Mówi bardzo dobrze po polsku, od kilku lat mieszka w Warszawie. Jak sama przyznaje: „przyjechała na dworzec pomagać obywatelom pozaeuropejskim, gdyż znając nastawienie Polaków do uchodźców innych niż europejczycy, mogą oni zostać bez pomocy”. Następnego dnia na dworcu spotyka się już tylko nieliczne osoby pochodzenia pozaeuropejskiego. Trudno dowiedzieć się, co stało się z tymi, którzy jeszcze kilka godzin temu bezwładnie leżeli na korytarzach przemyskiego dworca. Część osób mówi, że wyjechali do ośrodka dla uchodźców na zachodzie Polski, część, że na własną rękę pojechali w głąb kraju, a część, że zorganizowano im przejazd do Berlina. Pozostało po nich poczucie, że wykluczenie ze względu na miejsce pochodzenia, mimo heroicznych aktów dobroci w kierunku naszych sąsiadów zza wschodniej granicy, ma się u nas dobrze.

Rozdarte serce
Gdy uciekały z bombardowanego Kijowa trzecim pociągiem po wybuchu wojny, Tania nie zastanawiała się, co ze sobą zabrać. 90-letniej mamie Marii pomogła założyć na głowę chustę, do dłoni podała jej laskę, sama w pośpiechu spakowała w mały plecak kilka podręcznych rzeczy, a drzwi zamknęła na klucz. Jedyna myśl, która towarzyszyła jej w tamtym momencie, to: czy jeszcze kiedykolwiek wrócą do domu. W Ukrainie zostawiała dwóch walczących w armii synów, a w Neapolu, do którego postanowiły pojechać, oczekiwały ich córka i siostra. Decyzja o wyjeździe rozdzierała jej serce, wiedziała jednak, że zostając w kraju, nie pomoże synom, ale wyjeżdżając, może zapewnić spokojne ostatnie lata życia swojej mamie i połączyć się z resztą rodziny. Do Przemyśla dotarły po prawie czterech dobach jazdy. Starsza z kobiet odmówiła przyjmowania posiłku, dopiero po paru godzinach dała się namówić na łyżkę bigosu. Stan jej nóg nie pozwolił jej stać, siedziała więc pod ścianą na niewielkim krześle, gdy tymczasem jej córka wypatrywała specjalnego busa, który już kilka godzin temu miał je zabrać do Włoch.

W ciemności
Płaczące dzieci, szczekające psy, nawołujący policjanci, koordynujący wolontariusze, wszyscy potęgują wszechogarniającą wrzawę. Niewidomy Siergiej wszedł do pokoju dla ukraińskich mam z dziećmi w towarzystwie wolontariusza. Gdy tylko chłopak w żółtej kamizelce wyszedł z pomieszczenia, mężczyzna zastygł, jakby lęk przed nieznaną rzeczywistością oswajał statyczną postawą. Jego znany, oswojony świat rozpadł się na kawałki. Mężczyzna poprosił jedną z wolontariuszek, aby podała mu swoje imię, by w razie potrzeby mógł ją zawołać. Dziewczyna stała się dla niego jedynym bezpiecznym elementem w głośnym i ciemnym świecie przemyskiego dworca.

Dlaczego on nie może siedzieć?
Jan spod lwowskiej wsi trzynaście lat temu przeszedł wylew. Paraliż całkowicie uniemożliwił mu poruszanie. Opiekowała się nim żona Irena, ich dwie córki i syn od kilkunastu lat mieszkają w Polsce. Obydwoje są Polakami. Irena przyznała, że jej rodzina w Ukrainie po wojnie została przez przypadek. Mimo to do Polski nie chcieli wracać, od pokoleń wrośli w ukraińską rzeczywistość. Kobieta bardzo czekała na tegoroczną Wielkanoc. Miała nadzieję, ze wszystkie dzieci przyjadą do domu. Od kilku miesięcy hodowała dwie kaczki. Odpowiednio utuczone, w otoczeniu jabłek miały stanowić główną potrawę w dzień Zmartwychwstania. Tymczasem pewnie zdechną z głodu, ponieważ zostały pod opuszczonym domem, zamkniętym na cztery spusty. Po trzech godzinach oczekiwania na dworcu na przyjazd córki Jan dostał silnych bólów brzucha. Po interwencji jednej z wolontariuszek wokół mężczyzny zgromadzili się ratownicy medyczni. W ich postawie można było wyczuć zaniepokojenie zdrowiem niepełnosprawnego człowieka. Tylko Irena zachowywała pełen spokój, tłumacząc medykom, że jego organy wewnętrzne nie są przyzwyczajone do siedzenia, gdyż ostatnie trzynaście lat spędził, leżąc w łóżku.

Gdy siedem lat temu mieszkałam w Kamerunie na granicy z Republiką Centralnej Afryki, wojnę odczytywałam głównie w kontekście wyjazdu na wolontariat setki tysiące kilometrów od bezpiecznej Europy. Słuchając historii osób z Kamerunu i RCA, współczułam im, jednocześnie mając świadomość, że po powrocie do kraju siłą rzeczy pamięć o ich bólu będzie z każdym rokiem zatracała swoją ostrość, zarówno w sferze mojego intelektu, jak i emocji. Dziś twarze i historie Afrykańczyków, które noszę w sercu, przenikają się z historiami, spojrzeniami, twarzami osób, które znam, od lat bywając w Ukrainie, widziałam w Przemyślu, w Dorohusku, a także z tymi, które spotykam codziennie na ulicy mojego miasta. Wyobrażenie wojny i uchodźcy, które nosimy w sobie, konfrontuje się dziś z rzeczywistością. W wielu z nas może powstać napięcie, wynikające ze spotkania romantycznej wizji uchodźcy, nomada, który porzuca wszystko, a za ciepły obiad i miejsce do spania okazuje niewysłowioną wdzięczność, z rzeczywistością ludzi z krwi i kości, którzy mają swoje pragnienia i oczekiwania. Trzy dni po  wybuchu wojny napisała do mnie koleżanka Ukrainka: „Wiem, że nie wszyscy ludzie z Ukrainy, którzy przyjeżdżają do Was, mają dobre intencje. To normalne, ludzie na całym świecie są różni. Mimo to proszę, nie traćcie wiary w naszą dobroć i przyzwoitość”. Tylko od nas zależy, jak daleko pozwolimy przesunąć się granicom, które każdy z nas nosi w sobie, i w jakim stopniu zredefiniujemy pojęcie uchodźcy, którym dotąd posługiwaliśmy się na metapoziomie. Nasze indywidualne przewartościowania są szalenie istotne, ale nie osiągniemy zbyt wiele, a przynajmniej nie długofalowo, jeśli nie dołączą do tego procesu przedstawiciele władz państwowych.

Imiona bohaterów zostały zmienione. Autorka tekstu była wolontariuszką na Dworcu Głównym w Przemyślu i przejściu granicznym w Dorohusku w dniach 1–6 marca 2022 r.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki