Opublikował Pan niedawno inspirujący tekst dotyczący wyzwań demograficznych dla Polski. Odnosi się Pan w nim do wydanej przez rząd tzw. Strategii Demograficznej Państwa 2040. Jakie dostrzega Pan w niej luki?
– Celem polityki publicznej jest rozwiązywanie problemów publicznych m.in. poprzez wpływanie za pomocą różnych instrumentów na decyzje i zachowania obywateli. Aby robić to skutecznie, rządzący muszą najpierw dobrze poznać i zrozumieć motywy stojące za decyzjami ludzi. Realne motywy, nie te deklarowane. A to niestety często w zwykłych badaniach ankietowych jest trudne, bo badani sami nie są do końca świadomi motywów, które rzeczywiście determinują ich wybory. Ten problem jest szczególnie ważny w takich kwestiach jak właśnie decyzje o posiadaniu potomstwa i o jego liczebności.
Czyli Strategia została oparta na niepogłębionej analizie?
– Oczywiście przygotowując Strategię, urzędnicy przeprowadzili dokładne badania, z których wyszło im – i na tym założeniu się oparli – że barierami przed posiadaniem potomstwa są dla Polaków głównie problemy natury ekonomicznej. Mam jednak silne wrażenie, obserwując społeczeństwo, że to nie są jedyne powody małej dzietności. Dużą rolę odgrywają również modele życia, przyjmowane przez osoby zakładające rodziny. Dlatego stawiam hipotezę, że spadająca w Polsce dzietność ma kilka przyczyn, a jedną z nich jest przyjęty model życia oraz stojące za nim zmiany cywilizacyjne obserwowane na całym świecie.
Używa Pan tu dwóch ciekawych pojęć: workism i familism. Co one znaczą?
– Nazywam je swoistymi „orientacjami”, które dotyczą przede wszystkim kobiet. Ten podział to oczywiście ogromne uproszczenie, ale moim zdaniem pomaga uchwycić pewną prawdę o rzeczywistości. I tak w orientacji na workism kobieta chce realizować swoje plany życiowe poprzez pracę zawodową, a jeśli w swych planach uwzględnia macierzyństwo, to na późniejszym etapie i w niewielkiej skali. Dlatego zakładam, że kobiety kierujące się tą orientacją albo w ogóle nie zdecydują się na dziecko, albo będą mieć maksymalnie jedno. Z kolei orientacja na familism zakłada, że kobieta chce się realizować zawodowo, ale jednocześnie ważnym elementem tego procesu jest macierzyństwo. Zatem dla części kobiet będzie to oznaczało częściowe poświęcenie pracy zawodowej na rzecz pracy domowej, a dla innych – niemal całkowitą rezygnację z kariery zawodowej. W praktyce zatem kobiety zorientowane na familism będą zatem skłonne do urodzenia większej liczby dzieci – w przypadku pierwszej grupy będzie to zwykle dwójka, w przypadku drugiej trójka lub nawet więcej.
Czy ta orientacja kobiet na workism jest pokłosiem docierających do nas z Zachodu zmian?
– Sądzę, że w przypadku Polski to raczej trudny spadek po latach schyłkowego PRL-u i 90. Dzisiejsze dwudziestoparolatki są najczęściej córkami kobiet wchodzących w dorosłość i zakładających rodziny na przełomie lat 80. i 90. Był to czas szczególnie trudny dla kobiet, bo nie tylko musiały odnaleźć się w trudnej sytuacji zarobkowej, ale też samodzielnie godzić ją z obowiązkami opieki nad dziećmi i prowadzenia domu. Samodzielnie, ponieważ ich mężowie, chcąc zarobić na rodzinę, musieli bardzo dużo pracować, nierzadko też za granicą, realnie pozostawiając swoje żony same z obowiązkami domowymi. Taki model przełożył się mocno na sposób wychowania dzieci i ich obecną mentalność jako dorosłych osób. Synowie często byli przez matki zalewani miłością, trochę w zastępstwie wiecznie nieobecnego męża, córkom zaś powtarzano, że mają być zaradne, bo w dorosłości nikt im nie pomoże. To w takim środowisku wykształciło się u wielu współczesnych kobiet przekonanie, że posiadanie dzieci oznacza koniec życia, koniec możliwości realizowania pasji i marzeń, a jednocześnie początek trudów i cierpień.
Da się to jakoś odwrócić?
– Oczywiście, choć wydaje mi się, że działania „prodzietnościowe” powinny być raczej skierowane do grupy ludzi już zorientowanej na familism. I potrzebne do tego są zarówno działania ekonomiczne, takie jak już wprowadzone, czyli program „500 plus”, urlopy rodzicielskie, „Maluch plus”, rodzinny kapitał opiekuńczy, ale również działania o charakterze „miękkim”, jak choćby kampanie społeczne. Ten drugi pion to oczywiście działania bardzo trudne, ale to właśnie one mogą na równi z działaniami ekonomicznymi realnie zmniejszyć bariery wejścia w życie rodzinne. Chodzi np. o kampanie pokazujące, że urodzenie dziecka to nie koniec świata, że to coś normalnego, co da się pogodzić z pracą i rozwojem osobistym, ale też kampanie wspierające budowę trwałych związków, w których te dzieci mogą się urodzić. Spektrum tych możliwych działań jest naprawdę szerokie, ale jeszcze raz podkreślę, że ważne jest, by z nimi dobrze trafić; by najpierw dobrze zrozumieć pozaekonomiczne motywy osób niedecydujących się na potomstwo. Ludzie są różni i naprawdę miewają różne motywy, a polityka państwa powinna je uwzględniać.
Ciekawym punktem Pana analizy jest również połączenie w kwestiach demograficznych spraw rodzicielstwa i edukacji. Od diagnozy przyczyn spadającej dzietności przechodzi pan do diagnozy stanu polskiego szkolnictwa, wieszcząc jego rychłą zapaść.
– Połączyłem te dwa tematy, ponieważ w życiu rodzin one także się łączą. Ten, kto decyduje się na dzieci, zdaje sobie od razu sprawę, że będą one w rodzinie kilkanaście lat, z czego ponad 2/3 czasu spędzą w dużej części w różnych placówkach edukacyjnych. Dlatego jakość systemu edukacji ma duże znaczenie dla demografii i polityki sprzyjającej rodzinom. Warto zauważyć, że tak jak zmieniają się modele myślenia o rodzinie, tak i zmieniają się modele wychowania i edukacji. Ja staram się pokazać, że obowiązujący w Polsce (ale nie tylko) tzw. model transmisyjny wiedzy, czyli nauczyciel–nadawca i uczeń–odbiorca, za sprawą rewolucji informacyjnej wyczerpuje się. Uczeń uzbrojony w smartfon może w ciągu kilku chwil zweryfikować to, co mówi nauczyciel. Nauczyciel więc nie spełnia tu już funkcji posiadacza wiedzy niosącego kaganek oświaty, ale bardziej przewodnika po drodze samodzielnej edukacji i partnera we wspólnym poszukiwaniu wiedzy i kształtowaniu się. Zresztą tak jest w innych obszarach życia, np. w Kościele czy w ogóle w rodzinach. Dziś wszystkie instytucje oparte na modelu transmisyjnym przeżywają spore problemy, bo ludzie coraz mocniej szukają relacyjności, partnerstwa, a zarazem podmiotowości, i to na różnych poziomach. To ma ogromne konsekwencje dla funkcjonowania szkoły. Swoją drogą warto pamiętać, że rodzice i nauczyciele mają ten sam cel: wychować tego samego młodego człowieka. Nie może on – jak często jest teraz – żyć w dwóch światach, gdzie jednym jest szkoła, a drugim dom.
A czy nie jest tak, że ta tęsknota rodziców za taką relacyjną edukacją znalazła swoje ujście w rosnącej popularności edukacji domowej, gdzie przecież dokładnie ten model obowiązuje?
– Rzeczywiście, w edukacji domowej to niejako naturalne, ale pamiętajmy, że ED nie jest dla wszystkich. Dziś 22 tys. uczniów uczących się w tym modelu w Polsce to ciągle niewielki odsetek wszystkich, i z oczywistych powodów rozwiązanie to nie może być powszechne. Chodzi raczej o to, by pewne dobre cechy ED zaadaptować do edukacji publicznej.
W Pana analizie wiąże się to z rodzicami żyjącymi według modelu familismu?
– Tak, ponieważ oni są gotowi więcej czasu i zaangażowania poświęcić na edukację swoich dzieci. Naturalne więc jest, że mogą wesprzeć też nauczycieli, bezpośrednio angażując się w działania opiekuńcze i edukacyjne. Oczywiście to bardziej szkic tego, jak taka edukacja relacyjna mogłaby funkcjonować w przyszłości, dlatego wspominam o potrzebie szkoleń dla tych zaangażowanych rodziców oraz o potrzebie wynagradzania ich finansowego za zaangażowanie. Rodzice ci bowiem nie tylko wspierają edukację własnych dzieci, ale też mogą pracować na rzecz innych dzieci ze szkoły. Widziałem już przedszkola funkcjonujące w takim systemie, ale wiem, że mogą też tak działać i szkoły.
Brzmi rewolucyjnie.
– Tak, ale takiej rewolucji nie da się przeprowadzić odgórnie, przepisami, reformami czy ustawami. Jedyny sposób to działania oddolne: pilotażowe projekty nowych, relacyjnych szkół i powolne pączkowanie całego modelu. To zadanie na 10-15 lat. Aby się udało, potrzeba już teraz coś zrobić ze sposobem szkolenia nauczycieli, bo to jedna z barier wprowadzania edukacji relacyjnej. Podobnie już teraz trzeba mnożyć szkolenia dla rodziców, zarówno te wspierające w procesie wychowawczo-edukacyjnym dzieci, jak i w ogóle uczące komunikacji bez przemocy. Dziś jest tak, że zagubieni rodzice czerpią wiedzę z internetu, gdzie jak wiadomo są rzeczy wartościowe na równi z poradami niespełniającymi standardów. Tymczasem nic nie stoi na przeszkodzie, by szkoły były też miejscem edukacji rodziców np. poprzez popołudniowe szkolenia czy kursy kluczowych umiejętności. To już funkcjonuje w niektórych szkołach społecznych i mnożących się tu i ówdzie nowych projektach edukacyjnych. One są różne, ale uważam, że każdy eksperyment edukacyjny, tworzony przez świadomych nauczycieli, jest dziś wartością.