W 2020 r. liczba ludności Polski zmniejszyła się o 120 tys. osób. Ten bezprecedensowy spadek był oczywiście spowodowany przede wszystkim ogromną liczbą zgonów, znacznie przewyższającą lata poprzednie. Niestety, równolegle nastąpił także spadek dzietności. Mówiąc obrazowo, to mniej więcej tak, jakby z mapy Polski zniknęło miasto wielkości Tychów.
Według projekcji długoletnich pod koniec wieku nad Wisłą mieszkać będzie około 23 mln osób, nie licząc imigrantów. W wariancie pesymistycznym w 2100 r. Polaków może być zaledwie 16 mln. Oczywiście długoletnie projekcje demograficzne mają użyteczność podobną do długoterminowych prognoz pogody. Mają one mniej więcej zobrazować potencjalne skutki obecnego trendu, by można było na tej podstawie projektować reformy, a nie wskazać jakąś dokładną wartość. I właśnie na ich podstawie rządzący postanowili stworzyć projekt „Strategii Demograficznej 2040”, dzięki której nasz kraj ma się kurczyć w nieco mniej przerażającym tempie. Bo o realnym zwiększeniu liczby etnicznych Polek i Polaków nikt już chyba na poważnie nie myśli.
Więcej tego samego
W tym celu rządzący zdiagnozowali kilka kluczowych wyzwań, przed jakimi stoją w zakresie polityki prorodzinnej. Pierwszym z nich jest przeciwdziałanie obniżaniu się standardu życia wraz z urodzeniem kolejnych dzieci. Większa liczba dzieci w rodzinie jest skorelowana z wyższą stopą ubóstwa oraz niższym dochodem na głowę. Stopa ubóstwa skrajnego dla rodziny z jednym dzieckiem wynosi 1 proc., dla rodziny z dwójką dzieci jest dwukrotnie wyższa, a z trójką dzieci już pięciokrotnie wyższa. To w oczywisty sposób zniechęca rodziny do decyzji o kolejnym dziecku. Każde kolejne dziecko sprzyja też rezygnacji z aktywności zawodowej matki. Wskaźnik zatrudnienia matek z jednym dzieckiem jest stosunkowo wysoki i wynosi 75 proc. Wśród matek z trójką dzieci to już tylko 57 proc. Co jest pośrednią przyczyną ryzyka ubóstwa wśród rodzin wielodzietnych.
Autorzy strategii sami jednak zauważają, że w Polsce istnieje wiele mechanizmów wspierania sytuacji finansowej rodzin. Już w czasach poprzedniej koalicji rządzącej wprowadzono ulgi podatkowe na dzieci, dzięki którym rodzice mogą odliczyć od podatków 93 zł miesięcznie za pierwsze dziecko, aż do 225 zł miesięcznie za trzecie i każde kolejne. Oczywiście skorzystać z tego mogą tylko rodziny osiągające dochód, a więc pracujące. Obecna ekipa rządząca uruchomiła jednak szereg transferów powszechnych – z 500 plus na czele. Obowiązuje też tzw. wyprawka szkolna (300 zł na początku roku szkolnego), a także program „Mama 4 plus”, który będzie finansować emerytury minimalne dla kobiet, które z powodu opieki nad dziećmi nie mogły pracować, a więc także płacić składek emerytalnych.
W „Polskim Ładzie”, ściśle związanym ze „Strategią Demograficzną 2040”, rządzący zaproponowali kolejne rozwiązanie mające na celu zwiększenie dochodów rodzin. Mowa o Kapitale Opiekuńczym, czyli dodatkowych 12 tys. zł, które będą mogły zostać elastycznie wykorzystane przez młodych rodziców w okresie między 12. a 36. miesiącem życia dziecka. Do wyboru będą dwa warianty – 1000 zł miesięcznie przez rok, lub 500 zł miesięcznie przez dwa lata. Mówimy więc o dodatkowym „500 plus” dla dzieci między pierwszym a trzecim rokiem życia. Kapitał Opiekuńczy, pomimo efektownej nazwy, nie jest więc niczym specjalnie oryginalnym. Będzie on po prostu rozszerzeniem wcześniejszej polityki transferowej prowadzonej przez rządzących.
Sam w sobie nie jest on oczywiście niczym złym. Bez wątpienia poprawi sytuację finansową rodzin, trudno jednak przypuszczać, by przyczynił się do wzrostu dzietności. Niezwykle kosztowne „500 plus” poprawiło ją dosyć wyraźnie – wzrosła z 1,3 do niecałych 1,5 – jednak tylko na chwilę. W 2019 r. dzietność znów spadła (do 1,4), a pandemiczny 2020 r. był pod względem liczby urodzeń fatalny. Najwyraźniej same pieniądze nie są kluczowym czynnikiem w decyzji o posiadaniu dzieci. Owszem, poprawiają dobrostan rodzin, czego nie można lekceważyć, jednak nadwiślańskiej demografii nie uratują.
Głód mieszkaniowy
Brak dostępnych mieszkań w oczywisty sposób skutkuje obniżeniem się dzietności. Wiele rodzin decyduje się na dziecko dopiero w momencie nabycia własnego lokalu. Brak własnego lokalu zniechęca nie tylko do posiadania dzieci, ale nawet do zakładania rodziny. Autorzy strategii demograficznej wskazują, że w 2019 r. statystyczny deficyt mieszkaniowy wynosił co najmniej 614 tys. lokali, a niemal 2 mln osób zamieszkiwało niesamodzielnie. Co gorsza, dostępność mieszkań spada. Od 2015 r. ceny mieszkań rosną szybciej niż pensje, a za średnie wynagrodzenie możemy kupić ledwie trzy czwarte metra kwadratowego mieszkania. Na 70-metrowe mieszkanie statystyczny Polak musi pracować niemal osiem lat – zakładając, że w tym czasie nie wydaje żadnych pieniędzy. Coraz droższy staje się też najem. W latach 2015–2019 wzrost cen najmu w 14 największych miastach był dwucyfrowy. W sześciu z nich przekroczył 40 proc., a więc był znacząco wyższy niż podwyżki płac.
Rządzący zwracają uwagę, że dominującymi podmiotami na rynku mieszkaniowym są deweloperzy, którzy oddają znacznie powyżej połowy mieszkań budowanych w Polsce. W 2020 r. deweloperzy oddali do użytku aż 144 tys. mieszkań. W tym czasie spółdzielnie mieszkaniowe, TBS-y, gminy i zakłady pracy wybudowały ledwie 4 tys. lokali. Polski rynek mieszkaniowy jest więc skrajnie przechylony w stronę budownictwa komercyjnego. Odpowiedzią na ten problem miał być program „Mieszkanie plus”, jednak nie spełnił oczekiwań. Rządzącym zabrakło determinacji w starciu z barierami instytucjonalnymi – mowa między innymi o oporze agend rządowych oraz spółek Skarbu Państwa do przekazywania gruntów na cele mieszkaniowe, o czym wspominał sam Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla tygodnika „Sieci”. Można więc powiedzieć, że ambitne plany mieszkaniowe PiS poległy w starciu z polską rzeczywistością.
Niestety, nowa polityka mieszkaniowa rządzących będzie powrotem do przeszłości, a nie krokiem naprzód. Kluczowym rozwiązaniem ma być „Mieszkanie bez wkładu własnego”, skierowane do osób w wieku 20–40 lat. Państwo będzie gwarantować im wkład własny do wysokości 100 tys. złotych. Dzięki temu banki nie będą oczekiwały od kredytobiorców wkładu własnego, co otworzy dostęp do kredytu rodzinom bez oszczędności. Ceną będzie jednak konieczność wzięcia kredytu na całą wartość mieszkania, a więc też wyższe raty niż w przypadku tradycyjnego zakupu z wkładem własnym. Oprócz tego dla rodzin wielodzietnych przewidziany będzie bon mieszkaniowy, czyli dofinansowanie do zakupu lokalu maksymalnej wysokości 160 tys. zł – rodziny z dwójką dzieci otrzymają 20 tys. zł dotacji, z trójką 60 tys. zł, a za każde kolejne będzie można otrzymać dodatkowe 20 tys. zł.
Są to bliźniacze pomysły do poprzednich programów mieszkaniowych, czyli „Mieszkania dla młodych” i „Rodziny na swoim”. Wpisywały się one w logikę rynkową, próbując jedynie ułatwić poruszanie się w niej rodzinom dysponującym mniejszym kapitałem materialnym. Nie zlikwidowały one jednak podstawowego problemu, jakim są drożejące mieszkania. Nieprzypadkowo zresztą nie były one kontynuowane. Skorzystały na nich za to banki, które oczekiwały od beneficjentów wyższego oprocentowania. Tak może być również w tym przypadku.
Rodzic w pracy
Najwięcej nowych rozwiązań rządzący przewidzieli dla łączenia pracy z rodzicielstwem. I jest to w dużej mierze słuszne, gdyż niemożność kontynuowania aktywności zawodowej, szczególnie wśród kobiet, jest w kontekście demografii kluczową barierą ekonomiczną. Szczególnie newralgiczny jest okres między 1. a 3. rokiem życia dziecka, gdy rodzice wpadają w pustkę instytucjonalną między urlopem rodzicielskim a przedszkolem. Dostęp do żłobków jest nierówny pod względem zarówno terytorialnym, jak i dochodowym. Bogate rodziny mogą sobie pozwolić na droższe żłobki prywatne, w mniej zamożnych rodzinach matka często decyduje się dłużej zostać w domu, przez co są one jeszcze mniej zamożne. Błędne koło. Większość pracodawców nie umożliwia elastycznego dostosowania grafiku pracy do obowiązków rodzicielskich, a praca na część etatu jest marginalna, w przeciwieństwie do wielu państw Europy Zachodniej.
Rozszerzony więc zostanie program „Maluch plus”, który finansuje tworzenie żłobków w gminach. Rodzice, którzy nie będą mogli skorzystać z jakiejś formy opieki instytucjonalnej nad małym dzieckiem, będą mogli zażądać od pracodawcy jednej z trzech form dostosowania warunków i godzin świadczenia pracy. Będą mogli zmniejszyć wymiar godzin, a więc przejść na część etatu, korzystać z pracy zdalnej lub dostosować godziny rozpoczęcia i kończenia pracy. Wybór instrumentu będzie dostosowany do charakteru zatrudnienia oraz uzgodnień z pracodawcą. Z gwarancji elastycznego zatrudnienia będą mogli skorzystać rodzice dzieci do lat czterech oraz kobiety w ciąży.
Kolejnym rozwiązaniem jest ograniczenie możliwości stosowania umów na czas określony do 15 miesięcy – obecnie są to 33 miesiące. Zatrudnienie na umowach czasowych to jedna z największych bolączek polskiego rynku pracy. Odsetek zatrudnionych na umowach czasowych sięga w Polsce ponad 20 proc. i jest drugi najwyższy w Unii Europejskiej po Hiszpanii. Pracujący na umowach czasowych często są odcięci od kredytów hipotecznych i pozbawieni stabilizacji zawodowej, co wiąże się także z odkładaniem decyzji o założeniu rodziny. Ograniczenie czasu stosowania takich umów bez wątpienia jest świetnym rozwiązaniem, problem w tym, że z uprawnienia tego korzystać będą mogły jedynie osoby poniżej 40. roku życia, co jest już niezrozumiałe.
Innym ważnym rozwiązaniem będzie ochrona przed zwolnieniem ojców dzieci poniżej pierwszego roku życia. Obecnie uprawnienie to dotyczy jedynie matek. W przypadku małżeństw ochrona przed zwolnieniem ojców będzie obowiązywać także w czasie ciąży. Dodatkowo pracodawca będzie zobowiązany do przedstawienia młodym rodzicom wszystkich uprawnień, które im przysługują w pierwszych latach rodzicielstwa.
Przełamać imposybilizm
Od 2015 r. odsetek dzieci poniżej 3. roku życia objętych jakąkolwiek formą opieki instytucjonalnej wzrósł z 12,5 do 25 proc. Z jednej strony dwukrotny wzrost to świetny wynik, jednak z drugiej to nadal dalece niewystarczające. Uelastycznienie pracy oraz zapewnienie bezpieczeństwa zatrudnienia młodym rodzicom może się więc okazać znacznie skuteczniejsze w kontekście demografii niż Kapitał Opiekuńczy, gwarantowanie wkładu własnego czy bon mieszkaniowy. Umożliwi on wychowanie potomstwa pracującym rodzicom bez dostępu do instytucjonalnej opieki, a także da jasny sygnał pracodawcom, że to pracę należy dostosować do obowiązków rodzinnych, a nie odwrotnie. Być może dzięki temu młode matki nie będą wypadać z rynku pracy na trzy lata, a ojcowie dzięki elastycznym grafikom lub pracy zdalnej wezmą na siebie więcej obowiązków wychowawczych.
Oczywiście to wszystko to jedynie propozycje, które muszą być jeszcze przełożone na język ustaw. Projekt „Strategii Demograficznej” będzie jeszcze poddawany konsultacjom, w których wyniku może się znacznie zmienić. W konkretnych projektach ustaw mogą się znaleźć np. szczegóły zmieniające charakter proponowanych rozwiązań – chociażby zapewniające pracodawcom furtki, dzięki którym mogliby odmawiać zatrudnionym rodzicom elastycznego czasu pracy. Wyrwanie zębów nowej polityce prorodzinnej w parlamencie jest całkiem możliwe, gdyż większość rządowa chwieje się w posadach. Już teraz wiadomo, że trudno będzie przeforsować reformę składki zdrowotnej. Znów więc wszystko może rozbić się o politykę, opór instytucjonalny oraz tradycyjny polski imposybilizm.