Zabrałem swojego chrześniaka (prawie szesnastoletniego) do kina. Mieliśmy do wyboru nowego Spider-Mana i film King’s Man: Pierwsza misja. Chrześniak wybrał ten drugi tytuł, bo ma trochę dosyć „superbohaterów”, za to pociągnął go podczas oglądania trailera historyczny kostium szpiegowskiej, typowo angielskiej opowieści.
Cyklowi początek dał komiks o wyimaginowanej agencji wywiadu, która wpływa na losy świata. Poprzednie dwie części działy się współcześnie, ta cofa się do początków całego przedsięwzięcia, czyli do pierwszej wojny światowej. Faktycznie mamy historyczny kostium. Czy coś więcej?
Zawsze się zastanawiam, czy takie zabawy historią muszą się odbywać kosztem aż takich nagięć faktów. Rozumiem fantazję w dodawaniu dziejom drugiego, spiskowo-wymyślonego wymiaru. Orlando Oxford, brytyjski arystokrata grany przez Ralpha Fiennesa, walczy z dziwnym sprzysiężeniem sekty czy grupy przestępczej chcącej jednego: zrobić krzywdę Wielkiej Brytanii. Co samo w sobie jest absurdem. Nie o to toczyła się pierwsza wojna światowa. Ale takie fantazje mnie nie rażą. Czy trzeba jednak aż tak dowolnie żonglować biegiem zdarzeń powszechnie widocznych? Pokazując, że Rosja wycofała się z wojny w 1917 r., wraz z abdykacją cara Mikołaja, którą odbiera Lenin (w rzeczywistości włączył się w zdarzenia w pół roku później, obalając pierwszy rząd rewolucyjny, i zawierając pokój z Niemcami w 1918 r.). Co zabawne, obok mamy zdarzenia prawdziwe, nawet jeśli z wymyślonym drugim dnem – jak sławny telegram Zimmermanna, który wprowadził do wojny USA. Albo jak śmierć Lorda Kitchenera w storpedowanym pancerniku.
To daje pretekst do efektownych łupanin. To nie Rosjanie, a Anglicy wyruszają, aby zabić Rasputina, a walka z nim to jedna z najsugestywniejszych sekwencji (w skądinąd całkiem wydumanych realiach). Ale ten film zaskakuje jednym. W samym środku mamy nagle poważnie wyłożoną historię 19-letniego syna Oxforda, który koniecznie chce iść na front, bo musi służyć ojczyźnie i nie może być uznany za tchórza. Ona kończy się tragicznie. I przy całej komputerowej umowności scen frontowych nieźle oddaje naturę wielkiej rzeźni, jaką była tamta wojna.
To samo mieliśmy pokazane, w konwencji bardziej serio, choćby w 1917 Sama Mendesa. A ja się zastanawiam, czy dla współczesnej publiki owa logika obowiązku i służby ojczyźnie jest jeszcze zrozumiała, w dobie powszechnego relatywizmu, pacyfizmu i tumiwisizmu. Kraje cywilizowane, jeśli czasem walczą, to przy pomocy zawodowych armii i nowoczesnej techniki. I nawet zawodowcy nie zawsze są w stanie wypełnić jedno proste zadanie: być wiernym. Pamiętamy kompromitacje, choćby wojsk brytyjskich, w różnych zakątkach świata. To są już trochę inni Brytyjczycy.
A jak to jest w Polsce? Czy młodzi ludzie patrzą wciąż na swoich przodków jako na wzory, czy bardziej wsłuchują się w teksty Marii Peszek, która ogłasza, że niczego nie poświęci dla Polski? Może to pytanie (poszukajmy sondaży) jest szczególnie ważne dziś, kiedy agresywna polityka Rosji każe nam pytać, na ile „koniec historii” nie zmieni się w jego całkowite zaprzeczenie.
To nie jest proste. Krwawy bezsens pierwszej wojny światowej mógłby podważać słuszność prostego posłuszeństwa wobec nakazów uznanych za patriotyczne. Z kolei współcześnie nie tylko relatywizm osłabia gotowość służenia ojczyźnie. Choćby Kościół katolicki stawał się coraz bardziej sceptyczny wobec przelewania krwi. A jednak nieśmiało pytam: czy jesteśmy gotowi bronić czegoś więcej niż własnej wygody? I dlatego cieszę się, że chrześniak mógł obejrzeć coś takiego.