Czyż mogę nie myśleć, że wszystko, co jest radością mojego codziennego życia, może
być niedostępne dla milionów upracowanych, udręczonych ludzi? Czy mogę zapomnieć, że obok mnie żyje mnóstwo ludzi, którzy w XX w., w wieku postępu społecznego, nie doszli jeszcze do posiadania własnej miski, łyżki, koszuli i nocnego okrycia? Czy mogę nie widzieć dysproporcji między wystawnością magazynów a ubóstwem izb mieszkalnych? Czy mogę nie pojąć, że ludzkość wplątała się w błędne koło nadprodukcji luksusu i nędzy? Że nawet wtedy, gdy wrażliwsi usiłują przekroczyć próg obłędu, padają ofiarą nałogów przeszłości, kłamstwem żywiąc głodnych, tak jakby sytych kusili reklamą. Niechbym odebrał defiladę głodnych, zamknąwszy oczy przed pustym talerzem! Niech przejdą wszyscy, których wysiłek dnia każdego jest syzyfową pracą, co żywi miliony, sama będąc wiecznie niedożywiona; niech wyśpiewają swój hymn buntu uczuć, hymn własny, osobisty, najbardziej dręczący, dotykający boleśnie upracowanych rąk, zziębniętych nóg, pustego żołądka. Czyżby dziś tacy jeszcze byli? Dziwimy się wszyscy, ale nie przeczymy.
Nie wolno głodnym mówić o ich niedoli.
Ale nie wolno sytym milczeć wtedy, gdy mają odżywione siły, aby wołali. Do kogóż wołać dziś, gdy przechodzimy przez najbardziej katastrofalne rozczarowanie?
Niech nas nie zwodzi własna sytość, niech nam nie otłuszcza serca, niech nie zniemrawia mózgu, niech nie krępuje woli. Wznosząca się ku górze para ciepłej strawy niech poderwie ku górze moje oczy i serce. „Chleba naszego… daj nam…”. Mnie i moim domownikom, mleczarce i piekarzowi, ogrodnikowi i robotnikom w fabryce, tym, co zrobili miski i łyżki, i tym, co wznieśli domy. Wszystkim!
Książkę można kupić tutaj