Logo Przewdonik Katolicki

Stracić życie dla Jezusa

Monika Białkowska i ks. Henryk Seweryniak
fot. Wirestock/Adobe Stock

Jezusowe „tracenie życia” oznacza rodzaj ryzyka – ryzyka bycia protagonistą, wprowadzania w świecie zmian, a nie utrzymywanie starego porządku.

Monika Białkowska: Jeśli szukamy kluczy do Ewangelii Jezusa – tych momentów, które pozwalają nam rozumieć wszystkie inne wydarzenia – to nie możemy uciec od trudnych słów o traceniu życia, żeby życie zyskać. Z jednej strony to paradoks. Z drugiej strony tak się z nim osłuchaliśmy, że stały się one banałem, który nie ma większego znaczenia.

Ks. Henryk Seweryniak: Jezus mówi: kto chce iść za Mną, niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje – bo kto chce zachować swoje życie, ten je straci, a kto je straci z Mojego powodu, ten je zachowa. Te słowa powracają w Ewangeliach synoptycznych. Jan ujmuje to trochę inaczej: pisze o ziarnie wpadającym w ziemię, które musi umrzeć, żeby przynieść obfity plon. Bo kto kocha swoje życie, ten je traci, a kto nienawidzi swojego życia na tym świecie, ten je zachowa na życie wieczne. Myślę, że to rzeczywiście jest jeden z Jezusowych kluczy do całego Jego nauczania.

MB: Łatwo można z tego jednak wyciągnąć wniosek – od razu uprzedzam, że pochopny! – że Jezusowi zależy na tym, żebyśmy nic ze swoim życiem nie robili. Najlepiej byłoby nikogo nie kochać, w nic się nie angażować, rzeczywiście wprost nienawidzić siebie i swoje życie, byle tylko szybko umrzeć i być w niebie, zyskać to życie prawdziwe. Brzmi to dość platońsko i mocno przygnębiająco.

HS: I zupełnie nie jest prawdą o Jezusie! Jezus nie chce, żebyśmy składali ze swojego życia ofiarę, żebyśmy z niego rezygnowali w biernym oczekiwaniu na coś innego, lepszego. To nam nijak do Niego nie pasuje. Dlatego właśnie pytanie o to, co znaczy dla Jezusa „tracić życie” i „zyskiwać życie”, jest tak fascynujące.

MB: Nigdzie w Ewangeliach nie widać, żeby coś ludziom odbierał. Nie widać, żeby coś tracili, wyrzucali, żeby zostawali smutni czy opuszczeni.

HS: Przeciwnie! Znajdziemy u Niego sporo metafor, które będą się odnosiły do rozwijania się człowieka. Jest krzew winny, który ma wydawać owoce. Jest ziarno, które przynosi plon trzydziestokrotny albo stukrotny. To jest nauczanie na temat prawdy, która nawet niezależnie od Jezusa pcha do rozwoju całą ludzkość: rozwijają się te grupy, te gatunki, ci ludzie, którzy zdecydowanie idą do przodu, mają odwagę, zaryzykują. Wygoda i trwanie w jednym miejscu w bezczynności to prosta droga do śmierci w każdym znaczeniu tego słowa. I ta uniwersalna prawda jest również w nauczaniu Jezusa. 

MB: Dlaczego więc tak często interpretujemy ją jako wezwanie bardziej do męczeństwa niż do rozwoju? Dlaczego „utratę życia” rozumiemy jako porzucenie życia, poświęcenie swoich planów, pasji, rezygnację z tego, co jest dla nas ważne? Czy to w ogóle można interpretować jakoś inaczej? 

HS: Ja tę „utratę życia” rozumiem raczej jako taki sposób życia, w którym już się nie boisz tego życia stracić. To jest ten moment, kiedy coś jest dla ciebie tak ważne, że w to wchodzisz, nie wyliczając, co będzie dalej – kochasz, zależy ci, więc jesteś w tym cała. Nic innego się nie liczy. Odkrywasz powołanie – idziesz do seminarium. Czujesz, że to jest ta kobieta, ten mężczyzna, że go naprawdę kochasz – to kochasz go tak, żeby ponieść z sobą tę miłość do końca życia. Niezależnie od tego, ile to będzie kosztować, niezależnie od tego, jak trudno będzie po drodze. Nie boisz się, że będzie trudno. Nie boisz się „utracić życia” – bo wiesz, że jest coś ważniejszego.

MB: Ładne. Tylko ludzie powiedzą, że to przecież i tak nie jest żadne tracenie życia, a po prostu realizowanie siebie, zyskiwanie. Zyskiwanie miłości?
HS: Zyskiwanie miłości. Zyskiwanie życia właśnie! 

MB: I w ten sposób dotykamy sedna tego paradoksu, o którym mówiłam na początku. Jeśli kochamy tak, że się niczego już nie boimy – wtedy dopiero czujemy, że żyjemy naprawdę.

HS: Zauważ, że Jezus zaraz po tym, jak mówi o utracie życie, opowiada przypowieść o talentach. Te przypowieści są bardzo mocne, są wręcz gorszące, jeśli wiemy, jaką wartość miały talenty. Dostają je słudzy, mogą nimi obracać, mają je pomnażać. To było ogromne ryzyko dla gospodarza. Jezus robi to samo. Daje nam do rąk olbrzymi skarb i czeka, że go zaryzykujemy, że będziemy to, co mamy, rzucali w obieg, dzielili się, wykorzystywali – byle nie siedzieć bezczynnie, mając w zasięgu ręki ogromne możliwości.

MB: Zastanawiam się – trochę na marginesie – dlaczego w takim razie w świecie tak mocno zakorzenił się ten fałszywy obraz chrześcijaństwa? Chrześcijaństwa, które jest powtarzaniem starych prawd i zbiorem skomplikowanych i niezrozumiałych rytuałów, okraszonym wyrzeczeniami? Przecież Jezusowi zupełnie nie o takich uczniów chodziło!

HS: To oznacza, że gdzieś jako Jego uczniowie zawiedliśmy! Łatwo się przyzwyczajamy do spokojnego życia. Znajdujemy w nim swoją wygodę, tę słynną niegdyś małą stabilizację. W takich warunkach łatwo zapomina się o ideach. Zobacz, co się dziś dzieje w świecie. O tym, że jesteśmy odpowiedzialni za stworzenie, przypominają chrześcijanom ekolodzy. I dopiero kiedy oni nas poruszą, to wracamy do tego, że rzeczywiście, że dzieło stworzenia, że św. Franciszek. Ale sami przez wieki o tym zapomnieliśmy! Dlaczego długie wieki nie potrafiliśmy zrozumieć dramatu samobójcy? Kto sprzeciwiał się karze śmierci? Kto mówił, że wojna jest zła, nawet jeśli nazwiemy ją sprawiedliwą, to nadal jest zła? To nie były inicjatywy Kościoła, a przecież to jest czysta Ewangelia!

MB: Sprzeciw wobec niewolnictwa również nie wyszedł z Kościoła katolickiego. I w wielu miejscach świata boleśnie wraca do nas to, że Kościół był po stronie kolonizatorów.

HS: Idźmy dalej – przecież papieże potępiali nawet związki zawodowe! To są te fakty, których nie chcemy dziś przypominać, które wielu chciałoby wręcz wymazać z historii.

MB: Ich nie trzeba wymazywać. To powinny być dzwonki alarmowe. Albo coś w rodzaju tych oznaczeń na drogach, które nie pozwalają zasnąć kierowcom. Żeby nas budziły, kiedy zaczynamy przysypiać, kiedy zapominamy, że Ewangelia jest radykalna.

HS: Niewątpliwie to Jezusowe „tracenie życia” oznacza rodzaj ryzyka – ryzyka bycia protagonistą, wprowadzania w świecie zmian, a nie utrzymywanie starego porządku.

MB: Zaraz będę musiała zapytać, czy to znaczy, że Jezus nie był konserwatystą!

HS: Jeśli konserwatyzm rozumieć jako obronę porządku społecznego i umacnianie tradycyjnych wartości, to w swoim świecie zdecydowanie konserwatystą nie był.

MB: Na tym polega Jego fenomen – że pokazuje nam zupełnie inną perspektywę, zupełnie nieukierunkowaną na to, co stanie się ze światem, jaki będzie jego porządek – ale to, co stanie się z nami. Jacy my w tym świecie będziemy i czy będziemy w nim należeć do Boga.

HS: Dlatego chrześcijanie mają być w świecie nie ostatni, ale pierwsi. Ryzykujący swoje życie, wchodzący we wszystko całymi sobą, nieuprawiający dyplomacji, niemówiący okrągłych słówek. I tacy ludzie są bardzo potrzebni w tym świecie, wśród obojętnych, niepotrafiących odpowiadać wdzięcznością na troskę, oziębłych, zupełnie niepamiętających już o tym, że życie jest czymś ciekawym. Katechizm Kościoła katolickiego mówi o grzechach przeciwko Bożej miłości: o obojętności, niewdzięczności, oziębłości. Dlatego Jezus mówi: idź do przodu, rzuć to swoje ziarno, nie trzymaj go zaciśniętego w chusteczce, rzucaj daleko, niech wydaje plon sześćdziesięciokrotny, stukrotny!

MB: „Rzucaj swój chleb na wody płynące – i już nie rachuj”, że zakończę moim Żychiewiczem, komentującym Koheleta oczywiście. Piękne jest takie odważne chrześcijaństwo. I „tracenie życia” też przestaje być w nim straszne.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki