Dlaczego Twoja książka nosi tytuł Druga? W rzeczywistości to przecież Twoja pierwsza książka.
– Ponieważ jest o byciu „drugim”, nie pierwszym. Według mnie bowiem tak brzmi definicja miłości. Postawić kogoś przede mną to najważniejsza lekcja, jaką odebrałam od moich dzieci: żeby przestać obsesyjnie zajmować się sobą. Gdy to odpuszczę, wszystko zaczyna się układać.
Powiedziałaś, że tego nauczyłaś się od swoich dzieci. Czego jeszcze możemy się od nich uczyć?
– To jest potężny temat. Macierzyństwo wielodzietne to przede wszystkim doświadczenie bardzo ciężkiej pracy na każdym polu: fizycznej, psychicznej, duchowej. Taka bardzo ciężka praca przeżywana w ogromnym poczuciu sensu przynosi autentyczną, głęboką radość. Kiedyś przeczytałam, że radość trzeba sobie zrobić, trzeba ją sobie wypracować. W macierzyństwie mocno to widzę. Jak człowiek ileś lat tak ciężko popracuje, nie pośpi iluś lat – to ta radość staje się immanentną cechą, stałą predyspozycją. Zatem odpowiadając już konkretnie: dzieci mnie nauczyły autentycznej radości.
Czego jeszcze?
– Poczucia własnej wartości, choć to sprzęgło się na pewno z pewnym procesem mojego wewnętrznego dojrzewania. Wydaje mi się, że im człowiek więcej kocha i więcej z siebie daje, tym bardziej rośnie w nim poczucie, że jest dużo wart. Naprawdę czuję, że to, kim jestem teraz, bardzo mi odpowiada. I to nie dlatego, że osiągnęłam jakiś założony poziom, że jestem jakaś superogarnięta – bo nie jestem – ale po prostu. No i dzieci bardzo dużo mnie nauczyły o mniej samej. Na przykład tego, że błądzę, że jestem omylna, że mogę być sobą i taka jestem przyjęta, że mogę cieszyć się zwyczajnym, prostym, małym życiem. Bo one tak funkcjonują. Dla nich jest jedna rzeczywistość: piasku w piaskownicy, żuka, bąka czy włochatej gąsienicy. Nie wymagają, nie żyją wyobrażeniami, nie czekają wiecznie na coś – zupełnie inaczej niż ja wcześniej. Wystarczy ten piękny tulipan czy gąsienica, żeby nam zrobić dzień i nie trzeba do tego rezerwować biletów na Bora-Bora czy planować wystawnej kolacji.
Myślę, że wielu rodziców – w tym ja – może przejrzeć się w swoich dzieciach jak w lustrze…
– Oczywiście! W ogóle zauważyłam, że Pan Bóg w każdym z moich dzieci wysłał mi wiadomość o mniej samej. Coś, co mnie drażniło czy było dla mnie trudne do przyjęcia w nich, odnajdywałam w sobie. Na przykład dzięki mojej córce, która ma temperament „choleryczny”, odkryłam, że ja też taka jestem, mimo że to spychałam i nie akceptowałam tego przez całe życie. To genialne wezwanie do zintegrowania siebie jako dorosłej osoby, przepracowania szczególnie trudnych momentów ze swojego życia. Gdy rozmawiam z dziećmi, lubię przy nich kucać, żeby widzieć świat z ich perspektywy. Z mojej wysokości 180 cm nie widać wszystkiego dobrze.
Czy w Twoim macierzyństwie był jakiś szczególny moment, w którym zaczęłaś uświadamiać sobie te wszystkie plusy spotykających Cię trudności, czy to był raczej proces?
– Był to proces, ale był też jeden moment, myślę, że po narodzinach trzeciego dziecka, gdy wcześniejsza dwójka ciągle była mała. To było hardcorowe. I duchowo był to dla mnie taki moment, gdy więcej zaczęłam się otwierać na Bożą łaskę, w znaczeniu – bardziej wyrażać przed Bogiem swoją bezradność z prośbą, by mnie w tym nie zostawiał. Po ludzku natomiast zdałam sobie wtedy sprawę, że, kurczę, mam siłę! Że im dalej idziemy w naszym rodzicielstwie, tym bardziej okazuje się, że przesuwają się nasze granice, które albo sobie sami wyznaczyliśmy, albo inni nam wyznaczyli. Z naszą trzecią córką przyszły na nas naprawdę trudne doświadczenia: szpitale, choroby, dużo strachu o jej życie. I właśnie w tych falach dostrzegliśmy z mężem, że dajemy radę. Jest trudno i ekstremalnie, ale żyjemy. Im więcej było takiego „nieogaru”, wynikającego z tych trudności, tym bardziej pozwalaliśmy sobie na odpuszczenie – i to nam wychodziło na dobre. To był niesamowity punkt zwrotny. Naraz zrobiło nam się dobrze i z tym wiecznym bałaganem w domu, i z niedomytym samochodem, i z zapominaniem o różnych terminach.
W książce trochę rozprawiasz się z pewnymi mitami towarzyszącymi byciu mamą czy tatą, w znaczeniu kłamstw, jakie sami sobie wmawiamy albo inni to robią.
– Zgadza się, jednym z takich kłamstw jest hasło „możesz być, kimkolwiek zechcesz”, towarzyszące choćby linii lalek Barbie. Niby słuszna idea, bo owszem, kobieta może być, kimkolwiek zechce, ale jest tu zawarte uproszczenie, które nie bierze pod uwagę poświęceń towarzyszących określonym powołaniom czy wyborom. Gdy np. zostaje się mamą, to – jeśli chcę być tą mamą w pełni – już nie będę, kim chcę, bo pewne rzeczy trzeba będzie odpuścić. Tak, kobieta da radę godzić wiele obowiązków, wiele zadań i funkcji, ale nie odbędzie się to bezkosztowo. Albo koszt poniesie jej dziecko czy dzieci, albo rodzina, albo ona sama.
Innym kłamstwem jest przekonanie, że takie poświęcenie jest dla nas stratą. Szczególnie gdy mówimy o poświęceniu się dzieciom – że dzieci zyskają, a my będziemy stratne. Ja na to mówię: nieprawda! To jest zysk. Stawianie siebie na drugim miejscu – o ile wynika z miłości, a nie z np. kompleksów – nie musi oznaczać unicestwienia. Choć na ten zysk trzeba trochę poczekać.
I kolejny mit, o którym warto wspomnieć, to przekonanie, że dziecko może być dodatkiem do życia, rodzajem trofeum po osiągnięciu innych sukcesów. Mamy siebie, mamy dom, dobrą pracę, to teraz czas na wisienkę na torcie, czyli dziecko. Nieprawda. Dzieci mają do spełnienia dużo ważniejszą rolę w naszym życiu niż bycie trofeum na półce naszych życiowych osiągnięć. One są okazją do tego, byśmy stali się kimś innym, lepszym, byśmy stali się naprawdę sobą, wychodząc poza swój egoizm. Czas dany dzieciom może być tak transformujący dla nas jako ludzi, że potem już można żyć po swojemu, a nie według z góry narzuconych nam wzorów, jak chomiki w kołowrotku.
Ale ta książka nie jest poradnikiem, prawda?
– Zdecydowanie nie! To raczej zapis mojej, jako zwykłej matki, drogi dojrzewania nie tyle do macierzyństwa, ile poprzez macierzyństwo do pełnego bycia naprawdę sobą. Opis zmagań z czymś narzuconym z zewnątrz – często podświadomie wtłoczonym do głowy, że muszę być taka a nie inna, że moje dzieci, moja rodzina mają wyglądać tak a nie inaczej. Ale to też opis tego, co wydarzyło się dalej. Wpadłam na pomysł, żeby swoje doświadczenia spisać, ponieważ gdy zaczynałam być mamą, nikt mi tego wszystkiego nie powiedział i – jak większością młodych mam – rządził mną lęk przed stratą, utratą kontroli nad własnym życiem. Drugi powód był taki, że mniej więcej między trzecim a czwartym dzieckiem zaczęłam zdawać sobie sprawę z ogromu błogosławieństwa, jakim stało się dla mnie macierzyństwo. I bardzo żałowałam wtedy, że nikt mi o tym wcześniej nie powiedział. Nikt mi nie mówił, że bycie mamą jest tak wielkim asumptem do rozwoju, ponieważ ciągle jestem prowokowana do przekraczania siebie, wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Trzeci powód spisania tych moich doświadczeń znalazł się natomiast wtedy, gdy w szkole mojej córki spotkałam wiele podobnych do siebie mam. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest jednostkowe, tylko moje doświadczenie, ale takich historii „samorozwoju” dzięki byciu mamą jest dużo więcej.