Dyskusja o inflacji w Polsce przypomina festiwal szamanów, którzy rzucają zaklęcia, nie mając pojęcia, czy one poskutkują. Ale im bardziej tej pewności nie mają, tym pokrzykują głośniej.
Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński skarży się, że pretensje do niego o to, że za późno podniesiono stopy procentowe, są niesłuszne. Słyszałem te pretensje nie tylko od wielu budzących zaufanie ekspertów, ale i od Jarosława Kaczyńskiego oraz innych polityków tego samego obozu co prezes Glapiński. A on skarży się, że jest ofiarą nagonki politycznej. Zarazem w kolejnym, tasiemcowym wystąpieniu prezes NBP przypomniał pewne fakty. Oto Czechy podniosły wysokość stóp kilka miesięcy wcześniej niż Polska. I mają dziś inflację równie wysoką, dwucyfrową. Z kolei bank centralny Unii Europejskiej pilnujący waluty euro w ogóle ich nie podnosi. I w różnych krajach Europy daje to różne efekty. A wszędzie inflacja rośnie. Opozycja powtarza, że w Polsce rośnie szczególnie, i to wina zarówno Rady Polityki Pieniężnej, jak i rządu. A decyduje wiele czynników szczegółowych.
Dam jeden przykład: mamy w Polsce półtora miliona nadprogramowych konsumentów. Mówię o ukraińskich uchodźcach. Oni zaczęli nagle wydawać pieniądze, te, które wywieźli z Ukrainy, i te, które dostają od nas. Przecież ich nie oszczędzają. To ożywia popyt i tworzy dodatkowy, inflacyjny nacisk na rynek. Nie piszę tego przeciw przyjmowaniu ludzi uciekających spod bomb, ale warto też o tym pamiętać, kiedy pada pytanie, skąd w Polsce większa inflacja.
Można twierdzić, że jakąś rolę w podsycaniu inflacyjnych tendencji grało rządowe „rozdawnictwo” pieniędzy. Skądinąd nie do uniknięcia w czasie pandemii, ale o poziomie wydatków można dyskutować. Tyle że Platforma Obywatelska odpowiada propozycją dwudziestoprocentowych podwyżek dla sfery budżetowej. Czy to nie recepta na jeszcze wyższą inflację? Opozycja żądała podnoszenia stóp, a kiedy to się dzieje, natychmiast w lament co do skutków.
Skądinąd pretensje do banków są naturalne. Podniosły od razu raty kredytów dużo ponad skalę inflacji, za to ociągają się z oprocentowaniem depozytów. PSL chce skasowania bankowej marży, PO – zamrożenia rat kredytów. Może i słusznie, ale zadaję sobie pytanie, czy gdyby coś podobnego proponował PiS, nie zostałby okrzyknięty ugrupowaniem populistycznym, nękającym bankowość?
Adam Glapiński nie jest bohaterem mojej bajki. Pamiętam mu tzw. aferę nadzoru bankowego sprzed kilku lat, a bizantyjski styl zarządzania cechuje go przez cały czas. Przemówienia na konferencjach prasowych wygłasza długie jak Fidel Castro. Ale teza, że wystarczy go wymienić, a inflacja się zmniejszy, jest naciągana. Zwłaszcza gdy opozycja nie przedstawia celnych recept na jej zdławienie, a nawet chce ją podsycać nowymi wydatkami.
Rządzących wypadałoby przestrzec przed jednym. Zobaczyłem w telewizyjnej migawce mistrza słownych lapsusów posła Marka Suskiego. Szedł naburmuszony sejmowym korytarzem. Spytano go o ulżenie doli tych, co uginają się pod ciężarem rosnących rat kredytów. „Jak ktoś wziął kredyt, to musi go spłacać” – to było jego pierwsze zdanie. Potem wybąkał coś o ewentualnej pomocy państwa, ale to zabrzmiało cienko i nieprawdziwie. Czy to czegoś nie przypomina? Choćby sławnego „trzeba się było ubezpieczyć” Włodzimierza Cimoszewicza, który w ten sposób skwitował w 1997 r. pytania o pomoc ofiarom powodzi? Rozumiem, że rządzący, niezależnie od swoich programów i obietnic, mają odruch zniecierpliwienia. Wiedzą, że nie wszystko można, znają koszty. Ale jak zaczną się za bardzo popisywać swoją twardością, szybciej przegrają. To akurat elementarz.