Hitem ostatnich tygodni jest napoleon. Nie wszyscy go lubią, wiele osób twierdzi, że jest mdły, inni jednak odnajdują gdzieś na samym końcu lekko kwaskowy charakter. Ale umówmy się – nas, ludzi po zachodniej stronie Wisły – w napoleonie pociąga egzotyka. Kilka warstw cienkiego ciasta przekładanego równie cieniutką warstwą kremu. Jest napoleon litewski, rosyjski, ukraiński i podlaski. Niewiele się od siebie różnią, dlatego będą mi się zawsze już kojarzyć z uciekinierami. Bo po raz pierwszy zobaczyłam i spróbowałam kawałek tego tortu na Podlasiu jesienią zeszłego roku. Niedaleko Krynek, w domu, który Caritas użyczył lokalny kapłan, aby tam mieli swoją pierwszą bazę Namiotów Nadziei.
Siedzieliśmy w kuchni, a na parapecie stał rozkrojony napoleon podarowany przez gospodarza. Cisza podlaskiej wsi przerywana szczekaniem psów, listopadowe mgły i chłód, ciepła herbata i… może kawałek tortu? Pewnie, czemu nie. Drugi kawałek był w kawiarni w Hajnówce, dzień albo dwa później. Pomiędzy wizytą na tatarskim cmentarzu dzień po pogrzebie pierwszego uchodźcy z granicy białoruskiej a wizytą w ośrodku dla uchodźców w Białymstoku. To był napoleon podlaski. Kawałek przywiozłam do domu, żeby spróbowała go moja mama przy kawie z koleżanką, bo w Poznaniu takiego ciasta po prostu nie ma, nie istnieje.
Nie istniał. Istnieje. Teraz w każdej dzielnicy mojego miasta mieszka kilka kobiet, które pieką świetne napoleony i są to napoleony ukraińskie. Ogłaszają się w mediach społecznościowych. Przywiozły ze sobą rodzinne receptury, tajemnice składników przekazywane od pokoleń. Dają nam torty robione przez swoje babcie i prababcie, przywożą smaki z podcharkowskich wiosek, te właściwe proporcje, które i tak nigdy nie będą smakowały jak tam, gdzie jaja znoszą ukraińskie kury znad Dniepru, a lokalne młyny mielą ukraińską mąkę, którą żywi się trzecia część świata.
Ukraińskie kobiety niezależnie od tego, ile fakultetów pokończyły, niezależenie od tego, co studiowały i czym zajmowały się w swoim kraju, w swoim mieście, w swoim domu, w tamtym życiu przedwojennym, dzisiaj pieką napoleony. W obcych kuchniach, z obcej mąki, z obcego masła i jajek od obcych kur. Wałkują ciasto cierpliwie, wkładając w nie radość, że mogą to robić dla kogoś i za pieniądze, i ze łzami w oczach z tęsknoty i lęku, i z żalu, że teraz dla pieniędzy, a kiedyś dla przyjemności męża, dzieci, krewnych. Na święta, imieniny, wesela, chrzciny…
Więc jemy dzisiaj w Poznaniu napoleony jak nigdy przedtem. Uchodźcze ciasto, antywojenny tort.