Na noc do Getsemani poszło z Jezusem tylko jedenastu uczniów. Jeden wyszedł wcześniej i w drugą stronę, na spotkanie z Sanhedrynem. Jedni będą mówić o Judaszu po prostu jak o zdrajcy. Inni będą szukać dla niego usprawiedliwienia: że chciał przyspieszyć ujawnienie się Jezusa jako Mesjasza, postawić Go wobec władz świątynnych, żeby mógł przejąć władzę. Cokolwiek by nie mówić, jedno jest pewne. Judasz, choć chodził za Jezusem i słuchał Go, nic nie rozumiał. Wierny był swoim przekonaniom i powtarzanym od wieków żydowskim oczekiwaniom. Nie był gotów przyjąć, że prawda o Mesjaszu może być zupełnie inna.
Członkowie Sanhedrynu widząc, że wreszcie przyszedł stosowny moment – że Jezus pozostał w Jerozolimie i że wreszcie jest prawie sam, że jest noc i niespecjalnie ktoś zauważy Jego zatrzymanie – wysłali z Judaszem służbę świątynną, żeby go aresztowała. Wyprosili też u Piłata, żeby przydzielił uzbrojonych żołnierzy, nadając aresztowaniu powagi i utrzymując pozory świeckiego przestępstwa. Choć w Ewangeliach czytamy o kohorcie, jest to raczej przenośnia: nie było najmniejszej potrzeby, żeby wysyłać aż sześciuset ludzi dla ujęcia jednego nauczyciela.
Pocałunki
Pocałunek Judasza nikogo nie dziwił. W świecie rzymskim cesarz Oktawian August, który panował w czasie, gdy rodził się Jezus, spopularyzował zwyczaj całowania w usta przyjaciół, na znak panującej między nimi równości. Długość pocałunku samego cesarza świadczyła o tym, jak dużą jego przychylnością cieszył się całowany. Ci, którzy nie mogli być uznani za równych czy przyjaciół, ucałować mogli najwyżej cesarską stopę. Całowano również w szyję, całowano w rąbek sukni i wszystko to nie było przypadkowe, stanowiło pewien, mniej lub bardziej umowny, system społecznych odniesień.
W Getsemani zwyczajny pocałunek przyjaciela stał się pocałunkiem zdrady. Jezus nie próbował przed nim uciekać. Trochę rozczarowany spojrzał na Judasza i, martwiąc się bardziej o niego niż o siebie, zapytał, po co przyszedł – czy warto było wystawiać siebie na taką winę. Chronił też swoich uczniów, mówiąc o nich niemal z lekceważeniem, nie nazywając ich uczniami, nie wymieniając imion: „Pozwólcie tamtym odejść”. Dzięki temu uczniowie mogli odejść, unikając ewentualnych represji.
Arcykapłani
Jezusa zatrzymała straż świątynna, to Żydom zależało na ujęciu Jezusa. Żołnierze rzymscy byli obecni, ale tu jeszcze nie odegrali większej roli. Przyglądali się rozwojowi sytuacji gotowi interweniować, gdyby doszło do jakiejś bójki albo większych rozruchów. Nic takiego się nie stało. Jeden z uczniów, najbardziej zapalczywy Piotr, sięgnął wprawdzie po miecz, ale uspokoił go sam Jezus. Potem dał się związać i posłusznie poszedł za strażnikami.
Były dwie godziny po północy. Szli znów drogą przez potok Cedron do Jerozolimy. Żołnierze z rzymskiej kohorty oddzielili się i wrócili do twierdzy Antonia, a strażnicy zaprowadzili Jezusa do domu Annasza.
Dom ten mieścił się na zachodnim wzgórzu, kilkanaście metrów od Wieczernika. W tym samym domu mieszkał również Kajfasz, zięć Annasza i urzędujący arcykapłan, ale kolejność, w jakiej prowadzono Jezusa, nie była tu przypadkowa. Annasz prawdopodobnie mocno uczestniczył w opracowaniu planu ujęcia Jezusa, dlatego teraz miał otrzymać coś w rodzaju satysfakcji: spojrzeć w oczy Temu, którego uważał za wichrzyciela i nad którym – jak mu się wydawało – zwyciężył. Przesłuchanie przed Annaszem nie mogło być urzędowym dochodzeniem. Annasz próbował raczej zebrać dane, zorientować się w sprawie, a przede wszystkim poczuć osobistą satysfakcję. Nic ponad to. Raczej nie trwało to długo i albo przez korytarz, albo przez dziedziniec straż świątynna zaprowadziła Jezusa do drugiej części domu, do arcykapłana Kajfasza.
Nadal była noc. Mimo to w domu Kajfasza czekało przynajmniej kilku najbardziej zaangażowanych w sprawę Jezusa członków Sanhedrynu. Nie wiemy, jak wyglądały ówczesne przepisy. Jedno na pewno było niezmienne: nie wolno było nikogo skazać bez zgodnego świadectwa przynajmniej dwóch albo trzech świadków. Przepis ten obowiązywał, bo wynikał wprost z Księgi Liczb. Dlatego Sanhedryn musiał szybko przygotować się do porannego posiedzenia i przesłuchania świadków – wcześniej wybranych i przynajmniej teoretycznie przygotowanych do zeznań, jakich Żydzi oczekiwali.
Zabawka
Jezusa w tym czasie pozostawiono pod strażą. Mieli Go pilnować, ale też byli ludźmi. Byli zmęczeni, rozemocjonowani wyprawą do ogrodu po znanego nauczyciela, pewnie też zwyczajnie zdenerwowani, że każe im się w nocy pilnować jakiegoś człowieka. Nie obowiązywały ich w zasadzie żadne prawa. Nie było przepisów, które by regulowały, czego im nie wolno. Dostali zabawkę – bezbronnego człowieka, na którym zaczęli się odgrywać, trochę jak złośliwe dzieciaki. Bili więc Jezusa, pluli na Niego, policzkowali Go, drwili z Niego. Bawili się nawet w pochodzącą od Greków, ale znaną do dziś zabawę w zgadywanie, kto uderzył ofiarę, która ma zasłonięte oczy. Dali Mu spokój dopiero wtedy, kiedy sami się zmęczyli i znudzili. Oni następnego dnia mogli odpocząć. On – nie.
Świadectwa
Przesłuchania zaczęły się skoro świt, około piątej rano. O tej porze obecni byli już nie tylko wybrani, ale wszyscy członkowie Sanhedrynu. Szybko okazało się, że albo na przygotowania świadków poświęcono za mało czasu, albo oni sami nie grzeszyli inteligencją, bo mimo starań sędziów ich świadectwa pozostawały niespójne. Proces, ze względu na niezgodne świadectwa, szybko utknął w miejscu. Nie można też było świadków wycofać, żeby nie narażać się na oskarżenie o łamanie prawa. W końcu pojawiła się dla oskarżycieli nadzieja, kiedy stanęli świadkowie, mówiący o groźbie zburzenia przez Jezusa Świątyni. Tyle że On nie mówił, że ją zburzy – mówił przecież: „zburzcie, Ja odbuduję”. Za chęć odbudowy nie można nikogo skazać. Ktoś opowiadający, że może odbudować Świątynię, może być uznany za marzyciela albo fantastę, ale nie za przestępcę.
Prowokacja
Wydaje się, że Kajfasz w końcu stracił cierpliwość. Widział, że tą drogą do niczego nie dojdzie. Zadał więc to najważniejsze pytanie: „Czy ty jesteś Mesjaszem, Synem Bożym”. Dziś dla nas te słowa brzmią jak synonimy. Wtedy określenie siebie Mesjaszem było deklaracją polityczną i zdarzało się słyszeć je wcześniej, kiedy pojawiali się uzurpatorzy, marzący o władzy nad Izraelem. Nazwanie siebie „Synem Bożym” należało to kategorii religijnej i było w uszach Żydów bluźnierstwem.
Jezus nie unikał odpowiedzi. Pierwszy raz w swoim publicznym życiu, wobec całego Izraela, reprezentowanego przez arcykapłana i Sanhedryn, potwierdził: „Tyś powiedział”.
Według religijnego prawa Izraela popełnił w ten sposób przestępstwo bluźnierstwa. Popełnił je na sali sądowej, sprowokowany przez arcykapłana. Za to właśnie bluźnierstwo – nie za inne czyny z publicznej działalności – został formalnie przez Żydów uznany za godnego śmierci.
Pretekst
Przed Piłatem Jezus stanąć jednak miał z innym zarzutem: że nazwał się Mesjaszem, politykiem zagrażającym władzy cesarza. Sanhedryn nie miał prawa skazywać na śmierć. To mógł zrobić tylko Piłat. Piłata niespecjalnie obchodziły religijne pretensje Żydów, więc nie wydałby wyroku śmierci za to, że ktoś zbluźnił. Mógłby na dodatek chcieć sprawdzić, czy proces był sprawiedliwy i czy nie doszły tam do głosu jakieś prywatne urazy. Bezpieczniej więc było Piłata w tamten proces nie mieszać. Lepiej było sprowokować go do otwarcia nowego, własnego procesu z oskarżeniem politycznym – i w ten sposób osiągnąć swój cel. Jezusa zaprowadzono więc do pretorium.
Pretorium
Pretorium Piłata nie było miejscem specjalnie okazałym. Urząd pretora był urzędem wojskowym, dla jego sprawowania wystarczał nawet namiot, byle znalazły się w nim dwie rzeczy: trybunał i krzesło kurulne. Trybunał był podwyższeniem, rodzajem przenośnego podium. Na tym trybunale umieszczano krzesło urzędników rzymskich. To wystarczało, by w imieniu cesarza prowadzić sądy i ogłaszać wyroki. W Cezarei pretorium było urządzone w pałacu Heroda. W Jerozolimie, kiedy odbywał się sąd Jezusa, urządzono je w twierdzy Antonia. Tam właśnie znajdowało się wspomniane w Ewangeliach lithostrotos/gabbatha, kamienna posadzka, odnaleziona zresztą przez współczesnych archeologów. Ciekawe jest to, że na posadzce zachowały się nie tylko zwyczajne ślady użytkowania, ale też rysunki i wykresy rzymskich gier, wskazujące na to, że grywali oni w warcaby.

Herod Antypas i Kajfasz sewilskiego artysty Luisa Alvareza Duarte'a, fot. María José López/Europa Press-Getty Images
Herod
Piłat szybko zorientował się, że stał się elementem gry. Był doświadczony, łatwo rozpoznawał kolejny konflikt na tle religijnym, który ani go nie dotyczył, ani nie interesował. Próbował przerzucić ciężar odpowiedzialności na Sanhedryn, ale Żydzi wtedy odsłonili swoje zamiary. Nie chodziło im o jakiekolwiek ukaranie Jezusa. Odpowiedzieli: „Nam nie wolno nikogo zabić”. Chodziło im o śmierć.
Choć Piłat nadal widział, że oskarżenie Jezusa o uzurpowanie sobie królewskiej władzy jest grubymi nićmi szyte, miał problem. Zignorowanie takiego oskarżenia mogłoby oznaczać jednak, że popiera rewolucjonistę. Liczył na to, że może Herod zauważy absurdy oskarżenia – odesłał więc Jezusa do króla.
Herod był postacią specyficzną. Zafascynowany niegdyś Janem Chrzcicielem miał na sumieniu jego śmierć. Był też przekonany, że Jezus to nikt inny, jak zmartwychwstały Jan Chrzciciel. Ucieszył się na to przesłuchanie. Może Jezus zechce uczynić jakiś cud? Może odpowie na jego pytania? Jezus jednak uparcie milczał. Nie chciał być rozrywką znudzonego króla. Oskarżyciele mówili za to dużo i głośno. Herod uznał, że skoro nikt nie chce grać według jego reguł, to on się pobawi po swojemu. Kazał ubrać Jezusa w królewską purpurę, żeby Go wyszydzić. Wyśmiał Go, uznał za żałosnego sztukmistrza, nic ponad to. Ale wyroku nie wydał, nie chciał się w to mieszkać. Odesłał Jezusa z powrotem do Piłata.
Biczowanie
Kiedy nie podziałała alternatywa: Jezus czy Barabasz – kiedy tłum, podburzany przez członków Sanhedrynu, domagał się ukrzyżowania – Piłat, licząc jeszcze na to, że wzbudzi litość tłumu, kazał Jezusa ubiczować.
Biczowanie często było łączone z ukrzyżowaniem, ale mogło też stanowić niezależną karę. Skazańca rozbierano i przywiązywano do niewysokiego słupa za przeguby rąk, tak by stał lekko pochylony, z wypiętym grzbietem. Żołnierze obywateli rzymskich bili kijami, ale dla nie-Rzymian przeznaczone były krótkie kije z rzemieniami. Na końcach rzemieni umieszczone były ołowiane ciężarki i haczyki, które przy uderzeniu rozrywały ciało. Liczba uderzeń nie była ograniczona, biczowany człowiek szybko przypominał więc krwawiącą górę mięsa. Wielu przy biczowaniu po prostu umierało.
Jezus przeżył, nie wzbudził jednak litości żołnierzy. Na poranione dramatycznie ciało narzucili mu ciężki płaszcz. Na głowę wcisnęli koronę z ostrymi kolcami. Do ręki, jak berło wetknęli trzcinę. Jednak nawet ten widok nie powstrzymał wściekłego tłumu. A kiedy członkowie Sanhedrynu użyli argumentu, że ratujący Jezusa Piłat okaże się wrogiem cezara, Piłat uległ i kazał Go ukrzyżować.
Krzyż
Krzyże w czasach Jezusa miały zasadniczo trzy kształty: klasyczny znany nam krzyż z krótszą górną częścią, krzyż w kształcie litery T i trzeci, najrzadziej używany, krzyż w kształcie litery X.
W krzyżu, na którym umarł Jezus, część pionowa, zwana stipes, wkopana była w ziemię. Poprzeczną belkę, patibulum, skazaniec sam przynosił na miejsce swojej śmierci. Na wysokości stóp skazańca znajdowała się podpórka na stopy, podtrzymująca nieco jego ciężar, ale też umożliwiająca mu lekkie unoszenie się dla zaczerpnięcia oddechu.
Miejsce ukrzyżowania musiało być publiczne. Chodziło o to, by przykładem śmierci odstraszyć ewentualnych naśladowców przestępcy. Nie krzyżowano wprawdzie w mieście, ale tuż przy nim, przy bramach lub murach.
Na ukrzyżowanie skazaniec szedł, dźwigając belkę, na szyi mając tabliczkę z wypisaną winą. W orszaku szło przynajmniej czterech żołnierzy i urzędnik sądowy. Wybierano specjalnie najbardziej uczęszczane ulice, żeby świadkami kary mogło być jak najwięcej osób.
Po przyjściu na miejsce śmierci Rzymianie rozbierali skazańca do naga – choć przypuszcza się, że u Żydów powstrzymywali się od tego, nie chcąc ranić ich uczuć. Skazaniec kładł się na wznak na ziemi, pod jego ramiona podkładano belkę i przybijano do niej ręce grubymi, kwadratowymi gwoździami, szerokimi około centymetra. Przybijano najpewniej nadgarstki, bo w dłoniach nie ma kości, które mogłyby utrzymać ciężar. Po przybiciu rąk ciało skazańca i belkę obwiązywano sznurem i podnoszono w górę, do pionowej części krzyża. Belki łączono gwoździem albo sznurem, na końcu przybijając do krzyża stopy.
Umieranie
Człowiek z szeroko rozpostartymi na krzyżu rękoma ma ograniczone możliwości oddychania – oddech ma płytki, co prowadzi do kwasicy oddechowej. Próbuje pomagać sobie, unosząc się lekko na stopach, ale jako że są one przybite, bardzo bolą. W końcu słabną, pojawiają się skurcze. Niemożność unoszenia się i łapania oddechu oznacza śmierć.
Umieranie trwało jednak długo. Współczesne eksperymenty wykazały, że nawet po godzinie poddani eksperymentowi mogli nadal swobodnie rozmawiać. W przypadku prawdziwie ukrzyżowanych do trudności w oddychaniu dochodziło jednak nadwyrężenie serca, prowadzące nawet do jego pęknięcia, i ogólne zniszczenie organizmu biczowaniem, dźwiganiem około 50-kilogramowej belki, brakiem snu, odwodnieniem. Mimo to agonia mogła trwać nawet kilka dni – aktem miłosierdzia było więc połamanie goleni, po którym skazaniec umierał w ciągu kwadransa. Czasem zdarzało się, że śmierć przyspieszano, rozpalając ognisko i dusząc ukrzyżowanego dymem albo przebijając jego serce włócznią.
I znów: w Rzymie zwłoki pozostawały na krzyżu, dopóki nie zjadły ich sępy i psy. W Izraelu od czasów Augusta rodziny mogły ciała zabrać i pogrzebać.
Kobiety
Momentu powstawania Jezusa z martwych nikt nie widział. Nie było świadków na to, jak wychodził z grobu. Niemym świadkiem pozostał sam pusty grób i porzucone w nim płótna. Pierwsze trafiły do niego kobiety – najpierw Maria Magdalena, a potem pozostałe, które zdążyły jeszcze kupić wonne olejki. Były świadkami najgorszymi z możliwych, jakich ówcześni nie mogliby sobie wymyślić i o których nigdy by nie napisali, gdyby nie były prawdziwe. Kobieta uważana była za skłonną do fantazjowania i wierzącą w urojenia. Prawo nie pozwalało przyjmować świadectwa kobiet nawet w sądzie. Potem w Liście do Koryntian Paweł ukrywać nawet będzie ich świadectwo, pisząc wyłącznie o mężczyznach – żeby nie dać Żydom pretekstu do podważenia zeznania o zmartwychwstaniu.
Uwierzyli
Zniknięcie z grobu ciała Jezusa największe emocje wywołało nie wśród uczniów, którzy nie do końca wiedzieli, co się stało, ale wśród członków Sanhedrynu. Oni byli przerażeni i wcale zmartwychwstania nie kwestionowali. Wiedzieli, że trzeba zareagować natychmiast. Nie bawili się w przekonywanie, wyśmiewanie, szukanie ciała, wysuwanie kolejnych argumentów za tym, że uczniowie Jezusa to oszuści, a człowiek przecież nie może powstać z martwych. Zamiast tego zdecydowali się opłacić ludzi, którzy będą opowiadać, że ciało Jezusa zostało wykradzione – nawet jeśli strażnicy będą musieli się przyznać, że w haniebny sposób zasnęli na służbie.
Nie wszyscy im wierzyli, jak nie wszyscy uwierzyli w to, że Jezus powstał z martwych. Wielu przekonywać mogły Jego późniejsze objawienia, aż do momentu wniebowstąpienia. Jedno zostało niezmienne i nikt nie może temu zaprzeczyć: grób Jezusa z Nazaretu, umęczonego na krzyżu, pozostał na wieki pusty.