Każdy etap ukrzyżowania możemy prześledzić. Możemy sprawdzić, co czuł, co przeżywał, jaki czuł ból. Możemy dotknąć Jego krzyża, gwoździ, cierniowej korony. To nie wystarczy, żeby zrozumieć Zbawienie. Ale to ważne, żeby zrozumieć, jak daleko posunęła się Jego miłość.
Nie tylko zabić
Krzyżowania nie wymyślili Rzymianie – znali je starożytni Persowie, Fenicjanie i Kartagińczycy. W Rzymie pojawiło się za sprawą Fenicjan i stało wręcz powszechne w całym imperium.
Nie było wątpliwości – w ukrzyżowaniu wcale nie chodziło o to, żeby zabić człowieka. W karze tej chodziło o to, by człowiek umierał jak najdłużej, jak najboleśniej, w jak najbardziej upokarzający sposób. Śmierć zadawano w ten sposób tym przestępcom, którzy uważani byli za najbardziej odrażających: mordercom, złodziejom, gwałcicielom, niewolnikom – nigdy za to nie mógł być nią ukarany ktoś, kto był obywatelem rzymskim. Już samo to świadczyło o statusie tej kary.
Jej wykonanie trwało. Zaczynało się od przywiązania skazańca do słupa i chłosty biczami ze skórzanych rzemieni, zakończonych kulkami z kolcami albo wprost haczykami. Chłosta sprawiała, że ciało skazańca jeszcze przed tym, zanim wziął krzyż na swoje ramiona, było już wielką, krwawiącą raną, z której wyrwano fragmenty skóry. Bywało, że już wtedy skazańcy po prostu umierali, choć nie to było celem tej tortury. Przeciwnie, miała ona wydłużyć mękę, dlatego przy biciu unikano uderzeń w głowę i w brzuch.
fot. Chris Hondros/Getty Images
Belka i słup
Ci, którzy przeżyli, musieli iść dalej. Następnego dnia musieli wziąć na obite i skrwawione torturami ramiona ciężkie, drewniane i nieoheblowane belki, ważące około 60 kg i przejść z nimi przez publiczne miejsca na miejsce śmierci poza miastem, gdzie czekały wbite wcześniej i służące wielu skazańcom pionowe słupy. Belka, którą nieśli, miała półtora, może nieco więcej, metra długości i nie była przywiązywana do ramion. Z przywiązaną trudniej było utrzymać równowagę i sam upadek pod takim ciężarem mógłby być śmiertelny, a nie o to przecież oprawcom chodziło.
Wbrew niektórym średniowiecznym i późniejszym obrazom słupy krzyża wcale nie były wysokie. Mierzyły tylko nieco ponad dwa metry. Tak było praktyczniej, nie trzeba było wciągać skazańca wysoko, poza tym mógł on patrzeć w oczy gapiom – a pozostając z nimi w kontakcie wzrokowym dużo skuteczniej pełnił rolę ostrzeżenia przed popełnieniem podobnych przestępstw, niż gdyby wisiał gdzieś wysoko, anonimowy i odległy. Z tego samego powodu, dla odstraszenia ewentualnych naśladowców, ciało zmarłego pozostawało zwykle na krzyżu przez kilka dni, rozkładające się, zjadane przez robactwo i ptaki.
Przybicie
Podanie wina zmieszanego z mirrą miało być chwilą oddechu. Ta mieszanka miała właściwości odurzające, zmniejszające nieco ból – ból, który za chwilę mógł już tylko rosnąć. Więźnia rozbierano do naga, tak żeby upokorzyć go jeszcze dotkliwiej. Potem kładziono go na ziemi z rękoma rozpostartymi na belce i przywiązywano lub przybijano do owej belki ręce w nadgarstkach – tak, by mogły utrzymać ciężar. Wybór między sznurem a gwoździem dla samego umierania nie miał znaczenia. Gwoździe jednak sprawiały niewyobrażalnie większy ból, uszkadzały nerwy nie tylko w momencie przebicia, ale również podczas całego umierania, kiedy skazaniec łapiąc oddech, unosił się na krzyżu. Uszkodzenie nerwu powodowało również przykurcz kciuka, widoczny także u postaci na Całunie Turyńskim.
Po przybiciu ciała do belki, za pomocą lin unoszono ją z ciałem skazańca tak, by zawisła ona na pionowym palu, tworząc krzyż (tak było w przypadku Jezusa, choć kształtów krzyża znano więcej). Podpora pod nogi albo między nogi (skazaniec „siedział” na niej okrakiem) nie była wcale wielką pomocą. Nie była w stanie zapewnić stabilności wiszącemu na krzyżu, nie utrzymywała jego ciężaru ciała – podtrzymywała go na tyle tylko, żeby nie udusił się zbyt szybko, żeby miał czas naprawdę nacierpieć się przed śmiercią.
Walka o oddech
To ważne: śmierć na krzyżu nie następowała w wyniku wykrwawienia czy zadanych ran. Na krzyżu człowiek umierał przez odwodnienie, ale przede wszystkim przez uduszenie. Ciało nienaturalnie naprężone, z wyciągniętymi rękoma, rozpaczliwie próbowało unosić się w górę, odpychając od podpory pod nogami, żeby płuca złapać mogły oddech, żeby przepona i mięśnie żebrowe nie były uciskane przez masę ciała. W końcu – czasem dopiero po kilku dniach walki – człowiek nie miał już siły zawalczyć o jeszcze jeden wdech i wtedy umierał. Bywało, że żołnierze się nad nim litowali albo po prostu chcieli przyspieszyć śmierć, kiedy zbliżało się święto. Wtedy przebijali bok więźnia albo po prostu łamali mu kości w nogach. Nie mogąc podeprzeć się i unieść w górę po kolejny łyk powietrza, skazaniec dusił się niemal natychmiast. Zdarzały się jednak sposoby szybkiego zabijania w sposób jeszcze bardziej okrutny, na przykład przez wbijanie rozżarzonych prętów w oczy, gardło lub w odbyt.
Jezus umarł bardzo szybko, dlatego ominęło Go łamanie goleni. Bok również przebito mu, gdy już nie żył. On był skrajnie wycieńczony, zbliżało się święto, nie było czasu na urządzanie zabawy dla gawiedzi. Oszczędzono mu kpin, które zdarzały się, jeśli widzowie krzyżowań byli wyjątkowo rozbawieni śmiercią złoczyńca – na przykład smarowania żywemu jeszcze człowiekowi twarzy lub genitaliów miodem, by zwabić kąsające owady, oszczędzono mu posypywania ran solą czy polewania ich octem, czy nawet skalpowania. Sam jednak repertuar możliwych tortur pokazuje, co ówczesny świat myślał i jak patrzył na tych, którzy umierali na krzyżu. Nie było nikogo bardziej godnego pogardy. Umierający na krzyżu nie znaczył nic.
Historia
Nie była to kara wyjątkowa – wręcz przeciwnie. Stosowano ją chętnie, a czasem wręcz masowo. W 61 r. po Chrystusie, po morderstwie rzymskiego senatora Lucjusza Pedaniusza Secundusa ukrzyżowano 400 jego niewolników za to, że nie zapobiegli morderstwu. W 71 r. po buncie Spartakusa wzdłuż drogi appijskiej zawisło na krzyżach 6 tys. powstańców. Kiedy upadła Jerozolima, cesarz Tytus polecił, by krzyżować codziennie 500 Żydów.
W cesarstwie rzymskim stosowania kary krzyżowania zakazał cesarz Konstantyn w 345 r. – choć w Europie zdarzały się krzyżowania jeszcze w XIII w.
W 1968 r. w Jerozolimie trafiono na szczątki ukrzyżowanego Żyda z I w., Jehohanana, syna Hagkola. Szczątki te są jedynym archeologicznym świadectwem ukrzyżowania. Mężczyzna ukrzyżowany był z rozciągniętymi ramionami i stopami przybitymi jednym, długim gwoździem jedna na drugiej na wysokości pięt. Zmarł na skutek uduszenia.
fot. Pascal Deloche Godong/Universal Images Group/Getty Images
Korona cierniowa
Korona cierniowa nie była zwyczajnym atrybutem skazańców umierających na krzyżu. Nie wspominają o niej żadne inne, poza Ewangelią, źródła. Wszystko wskazuje, że jej nałożenie na głowę Jezusa było improwizacją żołnierzy, ich prywatną kpiną z „króla żydowskiego”. Przetrwała. Średnica: 21 cm. Miejsce przechowywania: katedra Notre-Dame w Paryżu. Splecione, uschnięte gałązki cierniowej korony, na której nie ma już cierni.
Legenda mówi, że jeden ze świadków śmierci Jezusa zabrał ją, kiedy ciało zdjęto z krzyża. Nie powinien tego robić. Wszystko, co umierający miał na sobie w chwili śmierci, należało pogrzebać. To były rzeczy nieczyste, naznaczone krwią. Kto to był? Nie wiadomo. Wiadomo, że później cierniową koronę odnalazła św. Helena, matka cesarza Konstantyna, która po tym, jak chrześcijaństwo stało się religią legalną w rzymskim imperium, zajmowała się poszukiwaniem fizycznych pamiątek po Jezusie.
Potem świadectwa o koronie pojawiają się w różnych miejscach. Na początku V w. była czczona w Jerozolimie. W roku 1063 trafiła do Bizancjum. W 1239 r. została sprzedana kolekcjonującemu relikwie francuskiemu królowi Ludwikowi IX – i we Francji już pozostała. Stopniowo tylko pojedyncze ciernie z niej odrywano i wysyłano w świat jako relikwie – tak długo, aż żaden na niej nie pozostał. W czasie pożaru katedry Notre-Dame w kwietniu 2019 r. relikwie korony cierniowej udało się uratować.
Pierwsze badania korony cierniowej przeprowadzono w 1870 r. Ustalono wtedy, że miała ona inną konstrukcję, niż zwykło się to przedstawiać w ikonografii. Wewnętrzna obręcz spleciona była z sitowia związanego sznurkiem tak, żeby dało się głębiej wcisnąć ją na głowę i żeby doczepiane do sitowia gałązki ciernia (Zizyphus spina-christi) mocniej raniły głowę skazańca. Naukowców niepokoiła jednak liczba cierni, znajdujących się jako relikwie – w samej Europie było ich 139, gdy na koronie nie powinno być ich więcej niż 60. Ostatecznie przyjęli wyjaśnienie, że pomiędzy zasadnicze gałęzie cierni wpleciono również drobne gałązki pospolicie rosnącego w Palestynie kolcowoju europejskiego.
Z tymi ustaleniami korespondują ślady na Całunie Turyńskim. Jego badacze mówią o około 50 ranach, które mogły znajdować się na głowie postaci odbitej na płótnie. Tłumaczą również, że mocne unerwienie oraz ukrwienie skóry głowy powodowało, że ból wywołany koroną cierniową musiał być naprawdę ogromny.
fot. Johannes Simon/Getty Images
Gwoździe
Według tradycji miały być trzy, podobnie jak korona cierniowa odnalezione przez św. Helenę razem z krzyżem Jezusa i innymi przedmiotami, który uznawane przez Żydów za nietykalne, bo skalane krwią, po ukrzyżowaniu porzucone zostały do skalnej jamy, a potem w czasie prześladowań chrześcijan zapomniane.
Choć liczba znalezionych wówczas gwoździ jest niepewna – mogło ich być nawet dziewięć – pewne jest to, jak wyglądały. Były długie na 16 cm, o czworokątnym przekroju, w najszerszym miejscu sięgającym prawie 1 cm. Cesarzowa Helena jeden z nich umieściła w kaplicy obok swojego pałacu – do dziś znajduje się on w tym samym miejscu, czyli w bazylice na Lateranie. Umieszczony jest w specjalnej kaplicy, za pancerną szybą i brakuje mu główki, która musiała odpaść, kiedy gwóźdź wyciągano z krzyża. Nawiasem mówiąc, takie właśnie uszkodzenie traktowane jest jako potwierdzenie autentyczności relikwii – gdyby ktoś próbował ją sfałszować, starałby się raczej, żeby gwóźdź wyglądał jak gwóźdź. Drugi z gwoździ, który cesarzowa podarowała swojemu synowi, cesarzowi Konstantynowi, znajduje się obecnie w Sienie, w muzeum Santa Maria della Scala. Trzeci – o trzecim bez przesady powiedzieć można, że rozszedł się po całym świecie. Według różnych źródeł relikwii gwoździ w kościołach świata naliczyć można ponad trzydzieści i wcale nie oznacza to, że któreś z nich są fałszywe. W średniowiecznym zachwycie relikwiami trzeci gwóźdź podzielono na małe części, które następnie wtapiane były w kopię oryginalnych gwoździ. W ten sposób owa kopia stawała się nierozłącznym relikwiarzem dla cząstki autentycznej relikwii. Jeden z takich gwoździ znajduje się na Wawelu – król Władysław Jagiełło otrzymał go od papieża Marcina V.