U progu Wielkiego Postu pomyślałem sobie: tegoroczne święta, do których się przygotowujemy, będą wreszcie inne. Gdy w roku 2020 wybuchła pandemia koronawirusa, celebrowaliśmy najświętsze trzy dni w niemal pustym kościele. To był bardzo przygnębiający widok. Zdezorientowani sytuacją, pełni niepewności, co dalej, może nawet pozbawieni nadziei chrześcijanie mieli usiąść do stołu wielkanocnego, by radować się z odzyskanej przez zmartwychwstanie Pańskie… nadziei. Rok później, choć wciąż w rygorze sanitarnym, było już nieco bardziej świątecznie. Niemniej wciąż w cieniu trwającej pandemii. Gdy więc zdawało się, że sytuacja się poprawia, stopniowo znoszone są ograniczenia, a Covid-19 zaczynamy traktować jak sezonową grypę, pojawiła się nadzieja na „normalne” święta. Ale wybuchła wojna na Ukrainie.
Zastanawiam się, jak pogodzić wielkanocną radość z przygnębiającym poczuciem bezradności wobec doniesień z Ukrainy? Jak świętować życie, gdy widzi się obrazy ludobójstwa w Buczy i Irpieniu? Powracają więc te same pytania: jak się radować w obliczu dramatu, tragedii, wojny, cierpienia, śmierci, niepewności… Gdy wybuchła wojna, odwołaliśmy umówione w gronie znajomych spotkanie w ostatki. Wydawało się nam, że nie wypada się bawić, gdy tak blisko trwa dramat ludzi. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze wtedy sprawy z tego, co nastąpi. Dziś, gdy ponad 2,5 miliona uchodźców przekroczyło polską granicę, uciekając przed wojną, gdy mijamy ich na ulicy i przypominamy sobie dramat wojny i skalę bestialstwa, powraca to samo odczucie: czy możemy usiąść spokojnie przy wspólnym, świątecznym stole i się weselić?
A jednak może właśnie te święta – wielkanocne – są nam teraz potrzebne. Święta, w których uświadamiamy sobie ostateczny triumf dobra nad złem, życia nad śmiercią, Boga nad szatanem. Uświadamiamy sobie, że jako chrześcijanie jesteśmy po stronie Zwycięzcy. Nawet jeśli dzisiaj, jak się wydaje, przechodzimy raczej drogę krzyżową, to jednak mamy perspektywę niedzielnego poranka, perspektywę Zmartwychwstania, perspektywę zwycięstwa.
W gruncie rzeczy świąt nie powinniśmy przeżywać w oderwaniu od życia. To nie jest czas, w którym zawieszamy to, co jest w nas i wokół nas. Podobnie, nie można w oderwaniu od życia czytać Ewangelii. To jest przecież opowieść o życiu. Słuchając więc opowieści o ostatnich dniach i godzinach ziemskiego życia Jezusa, powinniśmy myśleć o tym, co przeżywamy. Wszystko to bowiem zawarło się w tajemnicy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Dlatego we wszystkich tych wydarzeniach On jest obecny, a my nie jesteśmy sami. To jest prawdziwa nadzieja, która zawieść nie może.
Dając się poprowadzić liturgii dni Wielkiego Tygodnia i Triduum Paschalnego, wchodzimy w świat ludzkich intryg, zdrad, manipulacji, kalkulacji, słabości, grzechu, lęku, przerażenia i poczucia beznadziei, ale też miłości pomimo wszystko i ponad wszystko, która ostatecznie, choć przybita do krzyża, pozostaje życiodajna. Wchodzimy w historię, która wydawała się skończona i przegrana, a w tę Świętą Noc okazała się zwycięska. Tej perspektywy nie można stracić sprzed oczu. I to właśnie ta perspektywa pozwala nam, mimo wszystko z nadzieją i radością, zasiąść do wielkanocnego śniadania.