Łukasz opisuje ostatnie etapy drogi Jezusa do Jerozolimy, gdzie czeka Go męka i śmierć. Pan bierze najbliższych uczniów na górę, by towarzyszyli Mu na modlitwie. Gdy jednak On zatopił się w rozmowie z Ojcem, a cała Jego postać zalśniła nieziemskim blaskiem – oni spali. Tak samo ulegną znużeniu na innej górze, gdy ich umiłowany Nauczyciel będzie zmagał się z ludzkim lękiem przed cierpieniem, upokorzeniem, umieraniem w męczarniach. Cóż może wyrwać Jego najbliższych z drzemki? Tutaj – spektakularna przemiana Jezusa. Później – wstrząsające doświadczenie krzyża. Jedno i drugie mówi wiele o ludzkiej naturze i skłonności do przesypiania tego, co najważniejsze. Potrzebujemy wstrząsów, by się obudzić.
Piszę o tym w czasie, gdy tuż za drzwiami naszego domu rozgrywa się wojenne okrucieństwo, gdy ludzie cierpią, gdy giną od ran zadanych przez rosyjskich żołnierzy. Mówię o tym, gdy do naszych granic ustawiają się wielokilometrowe kolejki przerażonych, zmęczonych i zrozpaczonych uciekinierów, którzy w tej niesprawiedliwej wojnie utracili wszystko i pod naszym niebem szukają bezpiecznego miejsca dla siebie. Czy to nasza góra przemienienia, czy to nasz Tabor, dzięki któremu widzimy piękną twarz dobra i bezinteresowności, odkrywamy naszą solidarną, szlachetną stronę? A może to góra Oliwna, góra łez, niezgody na cierpienie, góra pytań i zwątpienia? Czy wyrwie nas z drzemki to doświadczenie, które zostało zadane u progu Wielkiego Postu, stawiając przed każdym z nas pytania ostateczne: o śmierć, ulotność istnienia, o siłę wiary i nadziei, o cierpienie i zdolność do heroizmu? Jak stawić czoła temu wyzwaniu, które jest bardzo konkretną, jednoznaczną próbą naszego chrześcijaństwa i miłości?
Odpowiedzi udziela w Ewangelii Ojciec, który z obłoku otulającego Mistrza i Jego towarzyszy mówi: „To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie!”. Chwilę wcześniej Piotr –trochę niedorzecznie, choć ze szczerego serca – proponuje rozbicie namiotów dla Jezusa, Mojżesza i Eliasza, udowadniając tym samym, jak niewiele rozumie z tego, czego jest świadkiem. Co więc jest ważniejsze? To, co my mówimy Bogu, czy to, o czym mówi Pan do nas? Czyjego głosu słuchamy? Własnego, zagadującego wszystko, zagłuszającego prawdę, nieustannie rozważającego różne teorie i kwestie? Czy też głosu Nauczyciela, Syna Bożego, w którym jest nasze zbawienie, nadzieja i moc? Kogo słuchamy? To pytanie w gruncie rzeczy oznacza – komu ufamy? Sobie, swoim lękom, ambicjom i złudzeniom? Czy Zbawicielowi i Jego Ewangelii, która daje życie, światło i umocnienie?
Słuchać Jezusa to być gotowym na przemianę. Słuchać Jezusa to znaczy poznać Go i żyć w rytmie Jego miłości, być posłusznym Jego nauce, która wskazuje drogę do zmartwychwstania. Słuchać Jezusa to patrzeć na świat Jego oczami i kochać go tak, jak On go ukochał. Pójście Jego śladami oznacza jednak wejście na drogę Krzyża. Nie ma innego sposobu, by Go naśladować i być blisko Niego. Do szczęścia wiecznego nie dojdziemy sami.
Jezus zabiera nas na górę Tabor, w sam środek swojej modlitwy do Ojca. W tym roku jest to trudniejsze, niż zazwyczaj bywało w naszych życiowych wielkopostnych wędrówkach ku przemianie. Kto wie, czy trudniejsze jednak nie będzie zejście z owej góry, powrót do codzienności, którą – chcemy tego czy nie – zmieniła wojna. Tym, co umacnia i daje nadzieję, jest mocna świadomość, że nie jesteśmy sami, bo w krzyżach, które niosą ofiary wojny i wszyscy, którzy im towarzyszą, ukryty jest krzyż Pana. Możemy się z tą rzeczywistością odważnie zmierzyć, bo w perspektywie jaśnieje zmartwychwstanie. Śmierć, zniszczenie, chaos nie mają ostatniego słowa. Spójrzmy na bezmiar dobra, oddania i bezinteresownego poświęcenia tysięcy anonimowych ludzi, którzy niosą nadzieję. Oby to nie był kolejny chwilowy zryw, jakich dziesiątki było w naszej historii. Oby teraz naprawdę, skutecznie, na trwale zwyciężała miłość. Obyśmy nabrali pewności, że zawsze ostatecznie zwycięża miłość.