Jak powstała Grupa Granica w Białymstoku?
– Organizowanie grupy zaczęło się od mojej współpracy z Homo Faber, zawodowej i wcześniejszej. Wiedziałam, że zaczynają działać i miałam poczucie, absolutnie typowe dla wielu z nas, braku sprawczości. Spotkaliśmy się, potem zaczęłam szukać ludzi, którzy chcieli się w to włączyć, którym ufałam. Przeszliśmy szkolenie. Są jasno określone zasady działania w terenie. I tak się zaczęło.
Łącznie z wolontariuszami w magazynie jest nas około czterdziestu osób, kobiet i mężczyzn – raczej 40 plus, niż osiemnastolatków. Pracujemy w najróżniejszych zawodach. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, większość z nas nie miała wcześniej kontaktu z akcjami pomocy humanitarnej. Nowi zaczynają zwykle od magazynu, na interwencje wyjeżdża się później, zawsze po odpowiednim szkoleniu. Codziennie podajemy swoją gotowość: kto w jakich godzinach jest dyspozycyjny, czy ma samochód. Jeździmy w małych grupach, nigdy samodzielnie. Wyjeżdżając, zabieramy rzeczy z samoobsługowego magazynu podręcznego, do którego każdy z nas ma dostęp. Czasami są to ubrania, jedzenie, powerbanki, leki, opatrunki. Oprócz tego mamy duży magazyn z zapasami, którymi dzielimy się też z innymi aktywistami i mieszkańcami w regionie.
W grupie są ludzie, którzy wcześniej się nie znali, ale to, co się dzieje, mocno ich spaja. Kilka godzin maszerowania w ciemnej puszczy buduje w ludziach więzi. Czasem się śmieję, że po tym wszystkim będziemy tak zżyci, jak po wojsku i będziemy mieli „kombatanckie” wspomnienia. Stworzyła się legalna, oddolna i trochę „konspiracyjna” struktura. Ale bardzo ważne jest podkreślenie, że działamy w granicach prawa. Pomaganie jest legalne: udzielenie pierwszej pomocy medycznej, humanitarnej, prawnej i dokumentacja sytuacji napotkanych grup – to są najważniejsze zadania.
Nie jesteście na pierwszej linii. Z Białegostoku do Hajnówki jedzie się godzinę, to nadal jest teren poza strefą.
– Rzeczywiście z Białegostoku do lasu jest daleko, nie jesteśmy więc pierwszymi, którzy wyjeżdżają. Zazwyczaj najszybciej mogą zareagować lokalni mieszkańcy lub aktywiści, którzy są bliższej strefy. Mieliśmy interwencje w okolicach Hajnówki, Siemiatycz, Gródka, nawet w samym Białymstoku.
Wszyscy tu mówią o pinezkach z lokalizacją, które wysyłają uchodźcy, proszący o pomoc. Możesz powiedzieć, dokąd je wysyłają?
– Nie mogę. Może kiedyś przyjdzie na to czas. Jeden z kolegów nazwał nasze działania „pozarządowym zarządzaniem kryzysowym” i to jest adekwatna nazwa. To jest imponujące, jak w ciągu trzech miesięcy ludzie zupełnie oddolnie potrafili stworzyć cały system pomocy humanitarnej, prawnej i medycznej. Włączają się we wsparcie wszyscy: lekarze, prawnicy, pielęgniarki, zwykli ludzie, którzy nie potrafią nic nie robić w tej sytuacji, różne organizacje pozarządowe. To jest niesamowite.
Jak ten system wygląda – na tyle, na ile możesz o tym mówić?
– Nie byliśmy w nim od początku. Kiedy do niego dołączaliśmy po mniej więcej półtora miesiąca jego działania, były już jasne struktury, jasne procedury. Wśród tych procedur jest również dyskrecja. Zasadą jest to, że działamy tylko na tyle, na ile pozwalają nam sami migranci. Nie przekonujemy do niczego, nie zmuszamy. Informujemy ich tylko, jaka jest ich sytuacja. Mamy zawsze przy sobie dokumenty w wielu językach. Jeśli je podpiszą, prosząc o ochronę międzynarodową, musimy wezwać straż graniczną, ale wtedy mogą być poddani push-backom. Takie niestety są realia. Oni dziś już o tym wiedzą, wracają czasem piętnasty raz. Nie wiem, jak można spędzić z dziećmi miesiąc w lesie, w listopadzie.
Ktoś, kto tego nie widział, tym bardziej nie może sobie tego wyobrazić.
– Dlatego mam problem z opowiadaniem. Wiem, że ludzie mówią, że to niemożliwe, że to wszystko sobie wymyśliliśmy. Że to fake news, że ludzie sami są sobie winni, po co się tu pchali. A my tych ludzi spotykamy i słyszymy, że kompletnie nie wiedzieli, w co się pchają. Byli przekonani, że przejdą trzy kilometry lasem i będą bezpieczni. Nagle się okazuje, że wygląda to zupełnie inaczej – i są zaskoczeni. To nie są trzy kilometry. I to nie jest jakiś las, ale prawdziwa puszcza, rewiry, w które nikt normalnie się nie zapuszcza: bo wszędzie leżą ogromne, powalone drzewa, bo można zabłądzić, bo są wielkie jamy, z których nie można wyjść, bo nie ma zasięgu. A do tego są w potrzasku: polska strona ich bardzo często nie przyjmuje i zawraca na stronę białoruską, a tam czeka ich ogromne niebezpieczeństwo, ludzie są bici, okradani i nie mogą się cofnąć. Nie mają jak wrócić do swoich domów.
Sama też jeździsz do lasu?
– Podjęłam decyzję, że nie będę wyjeżdżać. Stoją za nią osobiste doświadczenia, między innymi walka o życie syna. Od początku koordynuję działania na miejscu, ale las i tak do mnie przychodzi. Czasem służę jako tłumaczka przez telefon. Kilka dni temu dzwoniła do mnie pani z Hajnówki pytając, co ma robić, bo widziała grupę migrantów na koczowisku. Musiałam wtedy połączyć się z Grupą Granica, sprawdzić, czy grupa została już przez kogoś zgłoszona i czy ktoś udzielił jej pomocy. Którejś nocy przez kilka godzin rozmawiałam z kobietą z Iraku, która była w ogromnym stresie i trzeba ją było trzymać na telefonie. Czasami nie trzeba do lasu chodzić, żeby w lesie być. Las sam przychodzi do nas. W takich grupach jak nasza każda rola jest ważna. Są osoby, które zajmują się kwestiami zbiórek, magazynów – to jest ogromna praca. Są tacy, którzy wyjeżdżają, są osoby do kontaktów z mediami, prawnicy. Każdy ma swoje miejsce i może pomagać, tak jak potrafi i chce.
Z uchodźcami masz jednak mimo wszystko kontakt.
– Mój pierwszy kontakt z uchodźcami był nieudany. Zadzwoniła lekarka – Paulina, która jest niezwykle zaangażowana w sprawy wsparcia migrantów, która potrzebowała, żebym szybko w niedzielę rano wydrukowała dokumenty po arabsku i jej przywiozła. Pojechałam, ale w połowie drogi odebrałam telefon, że już jest za późno, że straż graniczna już tę rodzinę zabrała. Ale skończyło się to dobrze, weszli w procedurę azylową.
Pierwsza akcja naszej grupy była trudna. Przez sześć godzin szukaliśmy pod Michałowem chłopaka z Iraku. Miał kontakt ze swoim kuzynem, zdążył wysłać do niego informację z lokalizacją i napisać, że umiera. Znaleźliśmy go w głębokiej hipotermii, tracił przytomność. Wezwaliśmy „Medyków na Granicy”, ale musiało przyjechać też pogotowie, żeby zabrać go do szpitala, przyjechała straż graniczna. Mamy taką zasadę, że jedziemy za karetką, żeby wiedzieć, co się dalej z człowiekiem stanie, ale pojechała tak szybko, że nam uciekła. Swoimi kanałami dowiedzieliśmy się, dokąd chłopak trafił. Kluczowe było podanie mu dokumentów, żeby mógł prosić o ochronę międzynarodową. Nasza lekarka weszła o czwartej nad ranem do szpitala. Pojawiła się policja, wyprowadziła ją siłą. Odpuścili dopiero, kiedy zagroziła wezwaniem mediów. Po kilku godzinach w szpitalu straż graniczna zabrała chłopaka ze szpitala, choć był w krańcowo złym stanie zdrowia. Ostatecznie jednak udało się, trafił w procedurę azylową.
To nie jest tak, że ratujesz ludziom życie, a wszyscy biją ci brawo. Ratujesz życie ludziom i dostajesz po głowie. My nie wiemy już, kogo mamy się bardziej bać: czy ciemnego lasu, czy straży, czy policjantów, czy chłopców, którzy chodzą po lasach i polują na aktywistów i wyciągają ich z samochodów. Nie wiemy, kim są, czasami mają broń. Chodzą zamaskowani, najczęściej bez mundurów, nie legitymują się, nie odpowiadają na pytania o nazwisko o jednostkę, choć wojsko ma obowiązek odpowiadać. To się dzieje obok prawa i tego się boimy.
Strach, spotkania z ludźmi, którzy cierpią i którym nie do końca można pomóc. To jest dla was wszystkich ogromne obciążenie psychiczne.
– Kiedy zaczęłam organizować grupę, zgłosiły się do niej również psychoterapeutki. Pracują z nami od początku, są na każdy telefon, wspierają nas i to jest bardzo ważne. Raz w tygodniu mamy spotkania, taką grupę wsparcia. Rozmawiamy, zrzucamy z siebie doświadczenia. Psychoterapeutki interweniują na bieżąco. Wsparcie psychologiczne jest kluczowe, bo ludzie różnie reagują. Są w grupie dziewczyny, które mają własne dzieci. Tu wchodzą do lasu, spotykają dzieci, zostawiają ubrania, nakarmią – i muszą z tego lasu wyjść, i te dzieci zostawić. To jest trauma, która zostaje na całe życie. Często powtarzamy, że dobry ratownik to żywy i zdrowy ratownik. Jeśli ktoś psychicznie z lasu nie wyjdzie, przestanie wyjeżdżać. Mamy również na to wewnętrzne procedury. W kontakcie z psychologami decydujemy, kogo dziś odstawiamy, kto musi się wyspać, pobyć z rodziną. Choć z doświadczenia wiem, że będąc w domu człowiek nadal nie może się skupić i myśli o lesie. W ogóle teraz trudno będzie wejść do lasu – bo to już nie jest zwykły las. My to przeżywamy, więc nie do wyobrażenia jest to, co przeżywają ludzie, mieszkający w strefie. Na wiosnę może być strasznie. Ludzie się boją, że wyjdą na spacer i będą znajdować ciała. Lokalni mieszkańcy udzielający pomocy migrantom mają najtrudniej, oni nie mogą wyjść i zapomnieć. Mieszkają tuż obok.
Dlaczego to wszystko robisz? Dlaczego chcesz dźwigać ten ciężar?
– Powodów zapewne jest wiele. Główna motywacja jest powiązana z moim osobistym doświadczeniem wiary. Z chrześcijaństwa wyniosłam bardzo mocne przekonanie o tym, że każdy, kogo spotykam na swojej drodze, kto potrzebuje pomocy, jest moim bliźnim. Nie ma tutaj znaczenia jego religia czy pochodzenie. Przypowieść o Samarytaninie stanęła przed moimi oczami od razu. Wiara daje mi też dużo siły do tego, by mieć wciąż nadzieję.
Jesteś socjologiem. Wiem, że trudno o takie prognozy, ale jak myślisz: jacy z tego wyjdziemy jako społeczeństwo?
– Zastanawiam się najpierw, co będą pamiętały te dzieciaki, które kilka, a nawet kilkanaście razy były przerzucane przez granicę i są niechciane. Zostanie im trauma na całe życie i bardzo konkretny obraz Polski w pamięci.
My jako społeczeństwo znajdujemy się w jednym z kluczowych momentów, który – obawiam się niestety – że jeszcze mocniej nas podzieli i sprawi, że będziemy mieli dwie Polski. Wszyscy będziemy straumatyzowani, bo traumę przeżywają również obserwujący te wydarzenia. Jednocześnie znaleźliśmy się w sytuacji, którą językiem socjologicznym nazywa się anomią: załamania porządku społecznego w sytuacji niejasności co do panujących norm. To samo działanie jedni nazwą pomocą, a drudzy zdradą ojczyzny. Będzie czekała nas konieczność przepracowania tego, zastanowienia się, kim jako społeczeństwo w tej sytuacji byliśmy i dlaczego daliśmy się tam łatwo podzielić. Ale czy będziemy potrafili? Nie jestem tu optymistką. Ale też podkreślam, że to jest czas, kiedy pokazujemy naszą solidarność i samoorganizację. A na tym można budować dalej.