A ja znowu o filmie, i znów o polskim. Jest od zeszłego piątku w kinach, a ja polecam go czytelnikom „Przewodnika Katolickiego”. To była moja ulubiona pozycja z tegorocznego festiwalu w Gdyni.
Moje wspaniałe życie Łukasza Grzegorzka jest dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Opowiada o dylemacie kobiety, która chce zmienić swoje jednostajnie życie, co pociąga bolesne zderzenie z rodziną. Nie tylko z mężem, ale i dorosłymi lub prawie synami. Uruchomiona zostaje spirala wzajemnych pretensji, choć także niedomówień, podejrzeń, tajemnic.
Już na spotkaniu zaraz po filmie zauważyłem, że jego autor trochę inaczej interpretuje wybory bohaterki niż ja. Tak pisałem o tym na gorąco: „Grzegorzek mówi, że Moje wspaniałe życie jest o tym, jak kobiecie trudniej o odmianę losu niż mężczyźnie. Ja ten problem widzę, każdy ma prawo pomyśleć o sobie. A jednak pytanie: dla kogo żyjemy – przede wszystkim dla siebie czy dla innych, nie niesie zero-jedynkowej odpowiedzi. Tam gdzie jedni dostrzegą parcie ku wolności, inni (w tym ja) będą się zastanawiali, czy nie rozmawiamy o pokusie egoizmu”.
Ale dlaczego taki spór jest tu szczególnie ciekawy? Bo Grzegorzek nie manipuluje postaciami, przyczerniając jedne z nich, a wybielając inne. Bo pozwala wybrać nam samym. Rzadkie to podejście we współczesnym kinie. On tworzy przestrzeń do autentycznej debaty i do refleksji. Łatwo entuzjazmować się parciem kobiety do wolności, kiedy ma ona koszmarnego męża. Tu tak jednak nie jest.
A w ostatniej scenie, pomimo bolesnych starć z rodziną, Joasia odczuje również jej nadzwyczajną bliskość. Tym trudniej w takiej sytuacji o wybór. Możliwe, że ja mówię „zostań”, kiedy z kolei reżyser zachęca: „zaryzykuj, odejdź”. Ale przecież on to mówi do widzów po filmie, a nie w samym filmie. To godne podziwu samoograniczenie.
A przy tym ten jego obraz, kręcony w rodzinnej Nysie na Dolnym Śląsku, ma wielki urok, bo kreuje własny świat. To jest malowniczy świat szkoły w prowincjonalnym mieście, trójka głównych bohaterów to nauczyciele, po części także i członkowie rodziny zmagającej się z codziennością, którą czujemy każdym porem skóry. O polskich sprawach można mówić poprzez dylematy ideologiczne, wręcz społeczno-polityczne. I można właśnie poprzez codzienne życie. Mam wrażenie, że to może nawet wybór tej trochę lepszej cząstki.
I jak świetnie to jest zagrane! Przede wszystkim przez Agatę Buzek (Joasia, żona), Jacka Braciaka (Witek, mąż) i Adama Woronowicza (kapitalny, uroczo przerysowany Maciek, kochanek). Ale przecież i przez Małgorzatę Zajączkowską (babcia), Jakuba Zająca i Pawła Kruszelnickiego (synowie). W tle jest nawet Jaromir Nohavica.
Mam wrażenie, że dyskusja o tym, co jest ważniejsze: prawo do samorealizacji czy obowiązki wobec rodziny, trwa i trwać będzie. Co więcej, to wciąż, przy wszystkich zmianach obyczajowych, jeden z podstawowych dylematów naszej cywilizacji. Udało się Grzegorzkowi wywołać i przywołać współczesną panią Bovary. Wielkie gratulacje za to. Ale bardziej jeszcze za to, że nie ułatwił sobie zadania. Wielu twórców kultury, tej wysokiej i tej popularnej, już ten spór rozstrzygnęło – w swoich głowach i w swojej twórczości. On pyta, a nie odpowiada za nas.
Oczywiście dla katolika rozstrzygające jest nauczanie Kościoła. Ale pamiętajmy, że żyjemy obok ludzi, którzy je odrzucają albo „tylko” nie przestrzegają, albo biorą w rozmaite cudzysłowy. To dotyczy nawet wielu konserwatystów. W takiej sytuacji tym ważniejsze jest poczucie, że rozmowa prowadzona jest uczciwie – oparta na dogłębnie przemyślanych argumentach.