MONIKA BIAŁKOWSKA: To teraz już naprawdę na koniec wakacyjnych podróży – jak obiecywałam – musi być też o tym, jak wyglądała jedna z nich, ta konkretna. Bo wszyscy znajomi wiedzą, ale mogą nie wiedzieć nasi Czytelnicy, że objechał ksiądz Ziemię Świętą – przynajmniej jej część – na rowerze.
KS. HENRYK SEWERYNIAK: Tę wyprawę zrobiłem sobie w prezencie dziesięć lat temu, we wrześniu, na swoje sześćdziesiąte urodziny. Pomysł się zrodził, kiedy się dowiedziałem, że izraelskie linie lotnicze przewożą rowery za darmo.
MB: Już nie przewożą, i to od 2012 roku. Zmieścił się ksiądz rzutem na taśmę.
HS: W takim razie miałem dużo szczęścia. Zadzwoniłem na lotnisko, sprawdziłem. Miałem specjalną torbę, a że całość mogła ważyć 20 kg, to wpakowałem tam też sporo różnych produktów dla sióstr karmelitanek w Betlejem, które tęskniły za budyniami, za kisielem i mnóstwem przypraw, na których się nie znam, ale im ich brakowało. Zabrałem też papierową mapę, na której rozrysowałem sobie całą trasę, bo z GPS-em były wtedy jakieś problemy. Zapakowałem oczywiście kielich i patenę, bo marzyłem, żeby odprawić Mszę św. na pustyni. Śpiwór, karimatę i bagażnik rowerowy, taki zakładany na tylne koło. I to był błąd, nie róbcie tego.
MB: Dlaczego? To wydaje się wygodne…
HS: Ale powoduje, że rower jest mniej stabilny. Jak zrobiłem sobie próbną trasę w Polsce, było dobrze, ale potem mocno to odczułem. Radziłbym jednak wziąć plecak. I koszulę oczywiście z długimi rękawami. O tym też nie pomyślałem, a słońce tam jest potworne jeszcze we wrześniu, całe przedramiona miałem w bąblach. W każdym razie na lotnisku w Polsce Izraelczyk sprawdził mi torbę, dokładnie przepytał mnie z tego, co ja naukowego na tym rowerze będę robić – pokazałem wszystkie zaświadczenia z uczelni – i poleciałem.
MB: Sam lot dyskretnie pominiemy, jako że nie jest to księdza ulubiona część podróży. Łączę się w bólu. Co było dalej?
HS: Z lotniska odebrała mnie moja rodzona siostra karmelitanka. Zabrała samochodem jakieś 5 km dalej, wysadziła, a sama z budyniami pojechała do Betlejem. Skręciłem rower i pojechałem. Było już popołudnie, miałem dojechać do miasteczka Netanja. Zajechałem spokojnie, znalazłem zarezerwowany wcześniej hotelik – tani, paskudny. Rower mogłem wziąć do pokoju. Ale noc była niezapomniana! Poszedłem nad morze, jakaś knajpka, wino, wszystko tanie.
MB: Wszystkie noclegi rezerwował ksiądz wcześniej?
HS: Tylko ten jeden. Bo byłem przekonany, że będę nocował pod gołym niebem. Tak to sobie wymyśliłem! Tej pierwszej nocy wyspałem się za mocno i za późno wyjechałem. Na to też trzeba uważać: najlepiej wyjeżdżać około czwartej rano, bo potem już słońce zżera. Mnie zżerało, ale i tak byłem szczęśliwy! Tego dnia chciałem dotrzeć do Cezarei Nadmorskiej, żeby zobaczyć kamień Piłata. Cezarea robi niezwykłe wrażenie. To jedno z miast, które zbudował Herod Wielki na cześć Oktawiana Augusta – miasto, które pod względem architektonicznym jest prawdziwym cudem. To, co dla nas najważniejsze, znaleziono w amfiteatrze. W istnienie Piłata czasem wątpiono, a podczas prac archeologicznych właśnie w amfiteatrze znaleziono kamień, który na drugiej stronie wyryty miał napis: „Boskiemu Tyberiuszowi… Poncjusz Piłat… prefekt Judei… poświęca to…”. Trzeba pamiętać, że prefekci czy prokuratorzy, jak ich nazywano, urzędowali właśnie w Cezarei, a do Jerozolimy jechali na wielkie święta – i wtedy też Piłat sądził Jezusa. Potem w Cezarei przebywał przez ponad dwa lata św. Paweł, to były jego ostatnie dwa lata w Ziemi Świętej przed wypłynięciem do Rzymu. Kiedy tam byłem, prowadzone były doskonałe badania archeologiczne, znaleziono…
MB: Ekhm. To miała być rozmowa o rowerowej podróży, nie o Cezarei.
HS: Wyjechałem z Cezarei na górę Karmel. Dojechałem na wieczór, ledwo się na nią wdrapałem. Okazało się, że żadnego z zakonników nie było, a ja planowałem trochę się u nich umyć. Ale skoro nikogo nie było, to świetnie, rozłożyłem karimatę pod starymi oliwkami, przypiąłem sobie rower do ręki, leżałem, patrzyłem przez gałęzie na księżyc w pełni, przysypiałem trochę, znów się budziłem. Jakiś pies przyszedł mnie obwąchać. A potem poczułem, jak coś mnie dziabnęło w rękę. I jeszcze to coś kosmatego złapałem, ale mi się wyrwało. Od razu pomyślałem, że to skorpion. Ale nic, leżę dalej, tylko ręce do śpiwora schowałem.
MB: I nic się zdrowy rozsądek nie włączył?
HS: A co się miał włączać? Byłem przekonany, że bydlę drugi raz już nie przyjdzie, skoro tak zostało przeze mnie ukarane. Leżę, a tu nagle podjeżdżają do mnie jacyś goście, wysiadają z samochodu i krzyczą po włosku. To wyskakuję ze śpiwora i tłumaczę, że jestem bratem siostry Lucyny, że ona dzwoniła. Potwierdzają, że dzwoniła, ale pytają, czy ja głupi jestem, że w nocy na ziemi leżę, przecież tu są skorpiony, jeszcze mnie jakiś dziabnie! No wiem, właśnie mnie dziabnął… Wzięli mnie do siebie do klasztoru. Przenocowałem, lecząc się jakąś mocną anyżówką, rano odmówiliśmy razem jutrznię, a potem pojechałem w kierunku Nazaretu. To zjeżdżanie z góry Karmel też było pięknym doświadczeniem, kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów w dół… Ale potem droga już była długa i pamiętam, że jak dojechałem do Nazaretu, to byłem mocno wyczerpany. A miałem taką ideę, że koniecznie muszę się dostać do miejsca, w którym żył bł. Karol de Foucauld. Nie wiem, dlaczego mi tak bardzo na tym zależało, czy to nie była wtedy jego beatyfikacja czasem?
MB: Nie, to już było po beatyfikacji. Beatyfikacja była w 2005 roku.
HS: Ale to może dlatego jakoś miałem go w głowie. Zacząłem szukać. Wiedziałem, że są w Nazarecie karmelitanki – myślałem, że może mają ogród, że mi powiedzą, czy tam są skorpiony, może tam będę mógł przenocować. Ale po poprzedniej nocy trochę się ten mój plan spania pod gołym niebem zaczął sypać. I Karola chciałem koniecznie znaleźć. Patrzę, mur, kręcą się jakieś siostry, chyba klaryski. Może to u klarysek było? Dzwonię. Otwiera mi jakiś stary ksiądz, na dodatek mówi po włosku. Oczywiście, że to tutaj, wchodź! Ugościł mnie, pokazał wszystkie kąty związane z Karolem de Foucauld, studnię, ogród, drewutnię, w której pracował. Potwornie byłem zmęczony słońcem i drogą, przejazd przez nowy Nazaret był straszny, a to był dopiero drugi dzień! Stary ksiądz wypuścił mnie w końcu i pokazał drogę, którą dojadę do karmelitanek…
MB: Optymistką byłam sądząc, że cała rowerowa opowieść zmieści się w jednym odcinku… Zostawmy resztę na przyszły tydzień. Będzie ciekawie?
HS: Będzie. O zupełnie niespodziewanych miejscach, do których trafiłem i o tym, czy w końcu udało mi się odprawić Mszę na pustyni.