Był 24 sierpnia 1991 r. Rada Najwyższa Ukrainy uchwaliła dekret o przyznaniu republice, dotychczas części Związku Sowieckiego, statusu niepodległego państwa. W tym czasie robiły to wszystkie inne republiki ZSRR, co ostatecznie doprowadziło do jego rozpadu. Ukraina – oczywiście poza samą Rosją – była jednak w tej układance elementem najważniejszym, nie tylko z racji trzystuletniej podległości Kijowa Moskwie, ale też z powodu symbolicznego pierwszeństwa, jakie tenże Kijów reprezentuje w chronologicznej sztafecie rosyjskiej państwowości (chrzest Rusi w 988 r.). Dlatego Moskwa z utratą Kijowa nigdy się nie pogodziła.
Hydra oligarchii
Niepodległość zadeklarować nie było trudno, o wiele trudniej przyszło wypełnić to słowo realną treścią. Tym bardziej że Ukraina, kraj zarówno pod względem powierzchni, jak i populacji większy od Polski, była przez sowiecką Rosję – jako partner potencjalnie niebezpieczny – intensywnie „zmniejszana” (przypomnijmy chociażby ludobójczy Wielki Głód 1933 r. czy też walkę z narodową kulturą w latach 60.). Dlatego trudno się dziwić, że w pierwszych wyborach prezydenckich reprezentant realnych, antykomunistycznych niepodległościowców Wiaczesław Czornowił przegrał z postkomunistą Leonidem Krawczukiem stosunkiem głosów jeden do trzech.
Krawczuk zresztą nie był najgorszym politykiem. On tylko, jako pierwsza głowa niepodległego państwa, musiał „trafić na odstrzał” (na szczęście metaforycznie, bo Czornowił istotnie zapłacił życiem za swoje zaangażowanie). W państwie rosyjskim Ukraina zawsze była synonimem anarchii, także i tym razem stereotyp ów został potwierdzony. Na fali powszechnej postsowieckiej prywatyzacji wyrosła w tym kraju potężna i drapieżna oligarchia. Byli działacze KPZR, do spółki z pracownikami służb specjalnych oraz różnymi innymi osobnikami o ogólnie mętnej reputacji, teraz jako „przedsiębiorcy”, stworzyli na Ukrainie system, który do tej pory dusi to nadal słabe państwo, wysysając zeń soki i blokując każdą poważną próbę reformy.
Znacznie gorszy od Krawczuka był jego następca na prezydenckim fotelu, a także premier (w różnych latach) Leonid Kuczma. Oczywiście także postkomunista. Za jego dwunastoletnich rządów oligarchiczne hamulce budowy niezależnego państwa wyrodziły się w zastygłą skorupę stagnacji. Ukraina właściwie zmarnowała tę ważną dekadę (1992–2004), czego nie da się powiedzieć chociażby o Polsce, gdzie Aleksander Kwaśniewski, jaki by nie był, orędował za naszym wejściem do NATO i Unii Europejskiej. Kuczma, choć osobiście zakolegowany z naszym prezydentem, działał w kierunku wręcz przeciwnym.
Dwie rewolucje
Ukraina więc trwała, uznana przez międzynarodową społeczność, ale bardziej jako postsowiecka republika niż prawdziwe niepodległe państwo. Tymczasem przeciwnik Kuczmy, Wiktor Juszczenko, choć także wyrósł jako partyjny działacz, odwoływał się do niepodległościowych sentymentów Ukraińców, które w miarę trwania spluralizowanych mediów (z przeszkodami, czego dowiodło morderstwo dziennikarza Heorhija Gongadze, dokonane na rozkaz Kuczmy), a także rozwoju narodowej kultury oraz szkolnictwa, zdobywały coraz więcej zwolenników. W końcu przelała się czara goryczy i ludzie wyszli na ulice. Pomarańczowa rewolucja 2004 r. obaliła Kuczmę i wyniosła do prezydentury Juszczenkę.
Niestety, nawet i rewolucja nie była w stanie zmieść głęboko zakorzenionego systemu oligarchicznego. Po sześciu latach prezydentury Juszczenko skończył jak Krawczuk, wystawiony na odstrzał kolejnej fali rozgoryczenia obywateli, których zawiodło własne państwo. Następca Juszczenki, Wiktor Janukowycz, poprowadził ich jednak z deszczu pod rynnę, właściwie otwarcie już prowadząc Ukrainę do modelu rosyjskiego protektoratu.
Odpowiedzią w grudniu 2013 r. była kolejna fala protestów oraz krwawe walki wokół kijowskiego Euromajdanu w lutym roku następnego. Janukowycz zbiegł do Moskwy w niesławie, której przysporzyła mu prośba o „braterską pomoc”, skierowana do Władimira Putina. Na nowego prezydenta wybrano Petra Poroszenkę, który w chwilach próby wykazał się solidarnością z protestującymi.
Rewolucja 2013–2014 tym się różniła od pomarańczowej, że była pozbawiona cechujących tamtą iluzji. Blokujący Euromajdan bojowcy, pełni determinacji, poprzysięgli sobie, że nie spoczną, póki nie przepędzą z Ukrainy ostatniego oligarchy, choćby ten najpiękniej mówił o niepodległości. Determinacja przyniosła im zwycięstwo, nie mogła jednak automatycznie przynieść ustrojowych zmian na lepsze. Te bowiem są owocem polityki, która łączy w sobie siłę, rozwagę i cierpliwość.
Razem z Janukowyczem zbiegli z Ukrainy wierni mu oligarchowie, jednak system luk prawnych, jak dziury w drewnianej łodzi, spowodował z czasem nowy zalew politycznej patologii. Na dłuższą metę paraliżuje ona kolejne próby reform, także tych początkowo udanych, jak na przykład walka z korupcją w policji. Nawet aktualny prezydent, Wołodymyr Zełenski, który w wygranej kampanii 2019 r. zapowiadał, że niczym szeryf z westernu przepędzi z ukraińskiego „miasteczka” oligarchiczne bandy, sam musiał umocować swoją władzę na finansowej potędze oligarchy Ihora Kołomojskiego. To nie mogło dobrze się skończyć. Szumnie zapowiadany rewolwerowy pojedynek finalizuje się właśnie cichą, wstydliwą kapitulacją.
Dwa długofalowe plusy
Ale są i pozytywy – właśnie takie, których skutków, nawet przy maksymalnie złej woli wrogów wolnej Ukrainy, nie da się z dnia na dzień zniwelować.
Pierwszym jest duchowe wyzwolenie spod dominacji Moskwy, jakim było ogłoszenie autokefalii Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej. Utworzono ją już w 1992 r., nadając tytuł patriarchatu, który to tytuł odebrała Kijowowi Moskwa po zagarnięciu tego miasta od Rzeczypospolitej w końcu XVII w. Światowa wspólnota prawosławna, w której Cerkiew rosyjska ma bardzo poważne wpływy, długo jednak tego stanu rzeczy nie uznawała. Sprawy zmienił jednak stan „hybrydowej wojny”, którą Rosja, bez wypowiedzenia, przypuściła na wschodnie rubieże ukraińskiego państwa po zwycięstwie Euromajdanu (inwazję poprzedziła aneksja Krymu). Szala sympatii świata zaczęła przechylać się w stronę Kijowa. W tym klimacie w grudniu 2018 r. synod Cerkwi ukraińskiej opowiedział się za autokefalią, formalną niezależnością, która w tym wypadku wiąże się z powrotem pod zwierzchnictwo patriarchatu ekumenicznego w Konstantynopolu. Ów stan rzeczy w styczniu roku następnego uroczyście potwierdził sam Konstantynopol. Tym samym trzystuletni związek kościelny Kijowa z Moskwą został ostatecznie zerwany. I chyba niemożliwe go będzie w sposób mechaniczny odtworzyć, zważywszy, że na Ukrainie wyrosło w tym czasie pokolenie ludzi wolnych i zdeterminowanych.
I to pokolenie jest właśnie drugim ukraińskim pozytywem. To ludzie, którzy w dobie kryzysu wartości europejskich najdobitniej, bo własną krwią, potwierdzili na Euromajdanie przywiązanie do Europy. To także ludzie, którzy w liczbie miliona pracują dzisiaj w Polsce, przysparzając naszemu krajowi dobrobytu oraz – miejmy nadzieję – przyjaciół.