Logo Przewdonik Katolicki

Mołdawska lekcja dla Ukrainy

Maria Przełomiec
FOT. MIKHAL PALINCHAK/PAP/ITAR-TASS. Przejście graniczne w Użhordzie na granicy ukraińsko-słowackiej. Prezydenci Petro Poroszenko i Andrzej Kiska świętują zniesienie wiz dla Ukrainców.

Zniesienie wiz do krajów Unii Europejskiej to dla Ukrainy duży krok naprzód, ale dopiero pierwszy na długiej drodze. Tym trudniejszej, że z niektórymi przeszkodami nie chcą sobie poradzić sami Ukraińcy.

Ponad tydzień temu, 11 czerwca, przez ukraińsko-polską granicę uroczyście przejechał pierwszy pociąg z pasażerami bez wiz. Znaleźli się wśród nich znani ukraińscy dziennikarze i eksperci od spraw międzynarodowych. Kilka dni wcześniej ukraiński prezydent nazwał zniesienie wiz do Unii Europejskiej ostatecznym pożegnaniem Ukrainy z rosyjskim imperium. – Praszczaj niemytaja Rosija – zacytował Lermontowa Petro Poroszenko, dodając, że „Ukraińcy są wolnym, demokratycznym narodem, który wraca do rodziny narodów europejskich i właśnie zrobił znaczący krok w stronę europejskiej wspólnoty oraz NATO”.
Entuzjazm Kijowa jest zrozumiały. Kwestia szybkiego załatwienia ruchu bezwizowego z Unią była jedną z obietnic wyborczych rządzącego już trzy lata prezydenta, a na Ukrainie coraz częściej pojawiały się zarzuty, że były to obietnice bez pokrycia. Usatysfakcjonowani są także zwykli obywatele. Ci wszyscy, którzy co najmniej dwa razy, czyli podczas pomarańczowej rewolucji w 2004 r. i Euromajdanu w 2013 r., udowodnili, że są gotowi za swój europejski wybór zapłacić najwyższą cenę.
 
Donbas jak Naddniestrze
Problem w tym, że samo zniesienie wiz, chociaż ważne dla przeciętnego obywatela i atrakcyjne z propagandowego punktu widzenia, niczego jeszcze nie przesądza. Najlepszym dowodem może być sąsiednia Mołdawia. Jej mieszkańcy już od trzech lat jeżdżą do Europy bez wiz, a kraj nie tylko, że do Unii się nie zbliżył, to powoli się od niej oddala. Kilka miesięcy temu mołdawskie wybory prezydenckie wygrał Igor Dodon, prorosyjski polityk deklarujący chęć wprowadzenia kraju do stworzonego pod egidą Moskwy Sojuszu Euroazjatyckiego. I jeżeli mu się nie uda, to nie z powodu silnego proeuropejskiego obozu, ale dlatego, że Mołdawią de facto rządzi potężny oligarcha, niejaki Vlad Plahotniuc, któremu specjalnie się nie spieszy do bycia rosyjskim wasalem. Podobnie zresztą jak do spełniania zachodnich standardów.
Przykład sąsiada powinien być dla Kijowa przestrogą z dwóch powodów. Po pierwsze na sytuację w Mołdawii wpływ ma tamtejszy „zamrożony konflikt”: od lat samozwańcza republika Naddniestrza deklaruje chęć zjednoczenia z Federacją Rosyjską, w Naddniestrzu stacjonują też rosyjskie „pokojowe wojska”. Ta sytuacja jest jednym ze znaczących instrumentów destabilizowania sytuacji w regionie. Podobnie może wyglądać przyszłość Donbasu, jeżeli Ukraina zgodzi się na wprowadzenie w życie porozumień mińskich.
Przypomnijmy, że pod naciskiem Zachodu władze w Kijowie zobowiązały się przyznać Donbasowi bardzo szeroką autonomię. Jej brak Kreml przedstawia teraz jako łamanie przez Ukraińców zawartych układów, zrzucając całą winę za to, co się dzieje na wschodzie, na ukraińskie władze. Przynajmniej na razie nikt tych oskarżeń nie traktuje poważnie, jednak faktem jest że – jak podkreśla ekspert z polskiego Ośrodka Studiów Wschodnich Tadeusz Olszański – podczas trzech lat trwania wojny Kijów nie zdołał opracować żadnej politycznej oferty dla zsowietyzowanego społeczeństwa Donbasu. Co więcej, nie zdobył się nawet na poważną refleksję nad reintegracją tego regionu.
 
Brudne interesy
Kolejnym i jeszcze poważniejszym mołdawskim ostrzeżeniem jest kwestia oligarchizacji systemu politycznego, skutecznie blokująca wprowadzanie niezbędnych reform, głównie walkę z korupcją. Mołdawia, podobnie jak Ukraina, zawsze miała z tym problemy. Niestety, skłóceni ze sobą i niejednokrotnie uwikłani w niezbyt legalne interesy oraz finansowe skandale tzw. prozachodni mołdawscy politycy zmarnowali szansę i teraz państwo, jeszcze kilka lat temu uważane za prymusa prozachodnich reform, boryka się z kolejnymi problemami.
Tymczasem deoligarchizacja Ukrainy, czyli jeden z głównych postulatów Euromajdanu, ciągle pozostaje niespełniony. O tym, jak poważne zagrożenie stanowią niejasne powiązania biznesowo-polityczne, świadczy ostatni skandal, opisywany również przez polskie media. Okazało się, że ukraińskie czołgi będą jeździć na… rosyjskim paliwie, sprowadzanym przez tajemniczą spółkę. Co prawda zarejestrowaną w Szwajcarii, ale ewidentnie powiązaną z Rosją. W efekcie mimo teoretycznie panującej blokady rosyjski Transneft oficjalnie zapowiedział dostarczanie na Ukrainę rosyjskiego oleju napędowego, który może wyprzeć z rynku dotychczasowych niezależnych dostawców, w tym polski Orlen. Pozytywnym zjawiskiem jest fakt, że obnażający niejasne mechanizmy i polityczno-biznesowe powiązania raport w tej sprawie, sporządzony przez jedną z europejskich firm branży paliwowej, ujawniły niezależne ukraińskie media.
 
Utrzymywanie układu
W połowie maja szerokim echem odbił się dekret ukraińskiego prezydenta wprowadzający sankcje wobec rosyjskich firm, w tym popularnych serwisów internetowych. Z punktu widzenie ukraińskiego bezpieczeństwa była to decyzja słuszna. Problem w tym, że chociaż efektowna i przyciągająca uwagę, nie uderzała w te rosyjskie interesy, które naruszają dobra ukraińskich oligarchów i ich powiązania z Rosją. Chodzi głównie o wspomniany już sektor energetyczny, strategiczny dla Kijowa. Jak zauważa w swojej analizie jeden z lepszych znawców przedmiotu, przebywający na stałe na Ukrainie polski ekspert Paweł Kost, niestety, w tej dziedzinie panuje dziwny sojusz ukraińskich władz z powiązanymi z Rosją rodzimymi oligarchami. Sojusz niesłychanie niebezpieczny, gdyż swój wkład próbuje wnosić do niego Moskwa, której interesy, czyli zahamowanie ukraińskich reform, są zbieżne z celami przynajmniej części ukraińskich oligarchów.
Paweł Kost podkreśla jednocześnie, że obserwowany sojusz ukraińskich władz z oligarchami wydaje się zjawiskiem tymczasowym. W ocenie eksperta wymusza go obecna sytuacja, a jak pisze Kost, „wbrew ponurym prognozom ekipa Poroszenki dość umiejętnie rozgrywa swą przyszłość polityczną i stabilność wewnętrzną kraju. Nie dopuszczono do krachu obecnej konfiguracji politycznej w parlamencie czy też stosunkowo szybko lokalizowano bezpośrednie źródła destabilizacji w państwie. Nie brakuje też przykładów udanych reform”. Faktem jednak jest, że „jak dotąd na dobre nie rozpoczęto likwidacji oligarchicznych patologii”.
 
Kluczowa rozgrywka
W 2014 r., w pierwszych miesiącach po zakończeniu „rewolucji godności”, Ukrainie udało się zapoczątkować proces reform. Najbardziej widoczne przemiany obserwujemy, co zrozumiałe, w sektorze obronnym. Zaczęto także wprowadzać mechanizmy mające ukrócić korupcję, takie jak chociażby przejrzysty elektroniczny system zamówień publicznych czy obowiązek deklaracji majątkowych polityków. Wyniki gospodarcze za ubiegły rok wskazują, że po raz pierwszy od czterech lat ukraińska gospodarka odnotowała dwuprocentowy wzrost. To są atuty. Z drugiej strony tak ważne sektory jak sądownictwo, policja i służby specjalne w dalszym ciągu pozostają skorumpowane i pogrążone w stagnacji.
W tej sytuacji zniesienie wiz można uznać za krok istotny, ale stanowiący zaledwie początek długiej i niełatwej drogi. Najbliższe dwa-trzy lata będą dla Ukrainy decydujące, a sukces zależy od determinacji władz we wprowadzaniu reform, które zagwarantują przejrzyste mechanizmy gospodarcze. To bardzo trudne zadanie, bo opór jest duży, a wojna na wschodzie kraju stwarza pokusę łatwego usprawiedliwiania opóźnień.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki