Widzę w telewizyjnym programie informacyjnym rutynową relację. Oto protestujący rybacy zablokowali jedyną drogę na Hel. Wczasowicze, całe rodziny, grzeją się w samochodach uwięzieni w pułapce. Skazani na wielogodzinne stanie, na stratę kawałka życia.
Mało co mnie tak wkurza, jak kultura blokad. Każda niezadowolona grupa uznaje to za najdogodniejszą formę walki o swoje. Największym koszmarem jest to w miastach. Jedziesz na lotnisko, dworzec, do teatru czy na umówione spotkanie. Ktoś uważa, że ma prawo cię zablokować, uwięzić, popsuć ci dzień, a czasem bezpowrotnie skomplikować życie (na przykład udaremniając zapłaconą podróż). Podczas protestów Strajku Kobiet to się w Warszawie odbywało nieustannie.
Uważam to za współczesną formę terroryzmu i sądzę, że policja powinna traktować każdy taki protest jako terroryzm. Zakładnicy warci są obrony, należy więc protestujących usuwać z dróg wszelkich. Ryzykując użycie siły. Zarazem zawsze mnie zastanawiało, co tu jest stawką. Jak rozumiem, rozgłos, pół minuty w telewizji.
Ale czy istotnie to taki wielki zysk? Czy protestujący w taki sposób wierzą, że ktoś ich szybciej przez to wysłucha? Spełni ich postulaty? A już zwłaszcza w sprawach czysto lokalnych. W jakiejś miejscowości coś szwankuje. Walimy w zupełnie nam nieznanych przejezdnych. Ale czy naprawdę osiągamy cel?
Zdania co do zasady nie zmieniłem. Ale… Ta historia jest szczególnie dramatyczna. Rybakom Unia Europejska zakazała łowienia dorsza. Państwo obiecywało podobno rekompensaty, ale ich nie dostali. Rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana. Urzędnicy rządowi twierdzą, że to unijne zasady zabraniają wypłaty tych rekompensat, bo byłoby to uznane za niedopuszczalną tak zwaną publiczną pomoc. Nagle ta grupa zdeterminowanych ludzi w roboczych ubraniach jawi się jako zbiorowa ofiara komplikacji współczesnego świata. Kto im pomoże i jak? Są bezradni.
Są na pewno kimś zasadniczo innym niż panie ze Strajku Kobiet walczące o ideologię czy rowerzyści blokujący kiedyś w ostatni piątek (czy może w każdy piątek?) kawałek Warszawy, żeby wywalczyć lepsze zasady ruchu drogowego dla siebie, albo zaprotestować w sprawie klimatu. Tam kontrowersja, która powinna być rozstrzygana przez demokratyczną debatę, a nie szantaż. Tu walka o byt, jak w filmach, gdzie jakiś nieszczęśnik więzi zakładników, bo naprawdę ma powód. Denzel Washington (a w zasadzie postać przezeń grana), który bierze świat na muszkę, żeby mu służba zdrowia ratowała syna.
Nagle znalazłem się w kropce. Nie wiem już, czy usprawiedliwiać w drodze wyjątku, czy trwać przy swoich zasadach. Których i tak nie wciela się w Polsce w życie. Ale nie dlatego, że państwo jest tak miłosierne dla protestujących, a dlatego, że jest przeraźliwie słabe – we wszystkie strony.
Finał jednak należał znów trochę do moich zasad. Choć nie całkiem. Protestujący skrócili swoją blokadę (trwała od 9 do 14, a nie do 16), bo zmiłowali się nad dziećmi uwięzionymi w niektórych autach. No tak, ale wcześniej to oni te dzieci uwięzili.
No tak, ale ich dzieci też chcą jeść. Nagle tak uładzony, dobrze zorganizowany świat stał się kłębowiskiem pułapek, przeszkód nie do przebycia, którymi jednostce przypomina się, jak bardzo jest „zerem i bzdurą” (by przypomnieć poetycki cytat z całkiem innej epoki).
To dotyczy i tych protestujących, którzy zostali skrzywdzeni, możliwe, że w imię jakichś skomplikowanych, społecznych czy ekologicznych zasad, i tych, których oni teraz z zaskoczenia krzywdzą. Niewesoła konkluzja, zwłaszcza że bez cienia widoków na receptę.