Episkopat USA przyjął znaczną większością stanowisko umożliwiające odmawianie politykom Komunii w związku z tym, że swoimi głosowaniami i działaniami zaprzeczają nauce Kościoła. Sprawę skomentowano natychmiast jako polowanie na prezydenta Joego Bidena, zwolennika legalnej aborcji.
Jeśli nawet trochę tak i jest (kardynał Raymond L. Burke uważa prezydenta za objętego ekskomuniką), konsekwencje są fikcyjne. Z jednej strony biskupi amerykańscy natknęli się na opór Watykanu zainteresowanego kurtuazyjnymi relacjami z tak potężnym rządem jak amerykański. Z drugiej, w praktyce o każdym takim przypadku decyduje biskup diecezji. Ten, w którego jurysdykcji znajduje się Biden, nie ma zamiaru odmawiać mu sakramentu.
Ta nieskuteczność budzi satysfakcję wielu liberałów, którzy uważają, że należy oddzielić przekonania polityczne od religijnych. Tyle że prawo do życia od poczęcia, także to zapisane w legislacji, jest istotą 2273 artykułu Katechizmu Kościoła katolickiego. Działanie na rzecz legalizacji aborcji jest uznawane za sprzeczne z tą normą. Gdybyż jeszcze Biden powoływał się na jakieś dramatyczne dylematy związane ze szczególnymi przypadkami usuwania ciąży. On uważa aborcję po prostu za prawo człowieka. Takie jest stanowisko jego administracji. Trudno o jaskrawsze odrzucenie nauki o świętości życia.
W efekcie połączenie deklaracji bycia synem Kościoła z postawą pro-choice staje się wyzwaniem ujawniającym fikcję religijnych norm. W przypadku amerykańskich liberalnych katolików mamy dodatkowy motyw, by się tu wyróżniać gorliwością. Z powodu uprzedzeń protestanckiej większości, od ponad 200 lat muszą oni dowodzić, że nie są zależni od Watykanu. Już John Kennedy zajmował się głównie tym. Przez dziesiątki lat Biden był traktowany jako centrowy liberał. Ale polityka amerykańska preferuje dziś polaryzację ideologiczną. W efekcie stary profesjonalista, aby wypaść jako „dobry demokrata”, musi się przedstawiać w roli rewolucjonisty. Także w sferze obyczajów, gdzie we wszystkim zaprzecza wciąż obowiązującym katolickim normom.
W efekcie posiadanie drugiego katolika w Białym Domu nie jest dla Kościoła atutem, a okazją, aby wykazać nieskuteczność jego nauczania. Czym to się skończy, nie wiem. Amerykański Episkopat, skądinąd skompromitowany pedofilskimi aferami, cofa się dziś coraz bardziej przed najszerzej pojmowaną nowoczesnością. Jak widać, nie do końca konsekwentnie. Ale możliwe, że logiką dziejów jest „postęp”.
Ja w tym kontekście patrzę na polski spór wewnątrz katolicyzmu. Rozumiem narzekania na „sojusz tronu z ołtarzem”, i na to, że nasi liberalni katolicy (ostatnio nie tylko liberalni – casus Tomasza Terlikowskiego) skoncentrowali się na wypominaniu kapłanom grzechów, z pedofilią na czele, a biskupom – tolerowania zła. Nie moją rolą jest pilnowanie czyjejkolwiek ortodoksji.
Ale Parlament Europejski chce właśnie uznać aborcję za „prawo człowieka”. Podsuwa nam się coraz bardziej jako wzór polityków w teorii katolickich, którzy nie mają z tym problemów, łykają to z pokrętnymi uzasadnieniami, albo nawet i bez uzasadnień (Szymon Hołownia).
I w tym kontekście lepiej rozumiem garnięcie się części polskich biskupów do prawicy. Ona wciąż nie uważa aborcji za „normalny zabieg” służący zdrowotności kobiet. I nawet jeśli i ci biskupi, i prawicowi politycy, mają mnóstwo ułomności, ba, swoją postawą w wielu sferach torują drogę laicyzacji, to w tej sprawie mają po prostu rację. Jakoś nie potrafię o tym zapomnieć. A prezydent Biden ze swoim pogodnym deptaniem podstawowych katolickich norm, jeszcze bardziej zachęca mnie do pamiętania.