W telewizyjnym wystąpieniu Justina Trudeau, komentującego odkrycie masowych grobów dziecięcych w Kamloops (patrz artykuł obok), zwrot „Kościół katolicki” odmieniany jest przez wszystkie przypadki. Premier oskarża nie konkretny dom zakonny, nie całe zgromadzenie, nawet nie cały Kościół w Kanadzie, lecz Kościół katolicki w ogóle. To jemu grozi sądem i zapowiada „podjęcie ostrzejszych środków” w razie dalszego utrudniania śledztwa, którego sprawa z Kamloops jest tylko ostatnim ogniwem. Że taka interpretacja jest uprawniona, świadczy fakt, iż Trudeau już cztery lata temu, podczas wizyty w Watykanie, „oczekiwał” (a mówiąc niedyplomatycznie: domagał się) formalnych przeprosin od papieża Franciszka.
Taki język i takie działania należy jednak ocenić jako bałamutne i groźne, nie tyle dla samego Kościoła, ile dla praw obywatelskich oraz demokracji. Właśnie dlatego, że z pozoru wydają się uzasadnione i powodowane troską o sprawiedliwość. Tyle że fałsz założeń, z jakich wychodzi premier Trudeau, obnażyć można dopiero w toku cierpliwego wyjaśniania, a na taką procedurę niekoniecznie ma czas czy też ochotę masowy elektorat kanadyjskiego przywódcy, który jednocześnie jest liderem największej w kraju partii lewicowo-liberalnej.
Obieranie cebuli kłamstwa
Zacznijmy od najbardziej szokującego faktu. Pod koniec maja tego roku georadary poszukiwaczy wynajętych przez Komisję Prawdy i Pojednania (TRC), pracujące na terenie byłego internatu dla dzieci ludności rdzennej, wykryły szczątki 215 indiańskich dzieci. Ostatnie odkrycie jest tylko dodatkiem do rosnącej i budzącej przerażenie listy uczniów oraz wychowanków kanadyjskich residential schools, pochowanych w nieoznaczonych grobach, bez wiedzy rodziców. Ich liczbę ocenia się na 3–6 tys., ale najczęściej powtarzaną wielkością jest 4100 dziecięcych ofiar.
O ich śmierć lewicowe środowiska – za nimi zaś premier Trudeau – jednoznacznie obwiniają Kościół katolicki, choć ten prowadził tylko część spośród sieci ponad stu residential schools, jakie rozrzucone były na terytoriach zamieszkałych przed rdzenne ludy Kanady (do tego argumentu jeszcze wrócimy). Jeśli skojarzyć to z informacją, że w szkołach tego typu 75 proc. dzieci doznawało przemocy psychicznej, 60 proc. zaś fizycznej, powierzchownemu odbiorcy wszystko to może skleić się w obraz, w którym „członkowie zorganizowanej grupy przestępczej” – jak coraz częściej nazywane jest przez lewicowe media całego świata katolickie duchowieństwo – gwałcą i biją powierzone ich opiece bezbronne dzieciaki, co doprowadza do ich masowej śmierci.
Odklejmy teraz po kolei z tej cebuli kłamstwa warstwy nieprawdy. W latach 1876–1996 w 139 kanadyjskich residential schools uczyło się około 150 tys. indiańskich dzieci (30 proc. wszystkich dzieci „pierwszych narodów”). Jeśli podzielimy tę liczbę przez 4100 przypadków śmiertelnych, da to nam w wyniku poziom umieralności rzędu niecałych 3 proc. Nawet gdy liczbę zgonów podwyższymy do szacunków maksymalnie wysokich, poziom umieralności nadal nie przekroczy 5 proc. Oznaczać to będzie, że w najgorszej z możliwych wersji wydarzeń, na każdą dwudziestkę absolwentów residential schools jedno z dzieci nie dożywało końca internatu.
Tymczasem w epoce, o której mówimy, przeciętna umieralność kanadyjskich dzieci wynosiła 15 proc. To nie hipoteza tylko dane, sprawdzone przez historyków i socjologów. Wniosek narzuca się sam: pod względem poziomu śmiertelności los wychowanków residential schools był i tak trzy razy lepszy od losu przeciętnego kanadyjskiego dziecka.
„Zabić Indianina w dziecku”
Kanada nie jest tutaj wyjątkiem. Jeszcze sto lat temu dzieci na całym świecie umierały o wiele częściej niż dorośli. Szczególnie dzieci do lat pięciu, z których późniejszego wieku dożywała zaledwie połowa. Tak było przez cały wiek XIX chociażby w wielu rejonach Polski, np. na Mazowszu. Przyczyną były głównie choroby zakaźne, na które wtedy nie było lekarstwa (przypomnijmy, że streptomycynę wynaleziono dopiero w 1943 r.). Dochodziło do tego ogólne zaniedbanie i złe wyżywienie w klasach najuboższych, gdzie śmiertelność dzieci była najwyższa.
Do takiej najuboższej klasy należeli właśnie kanadyjscy Indianie, wśród których na początku XX w. umieralność na gruźlicę była dwu-, trzykrotnie większa od ogólnokrajowej. Rzecz w tym, że system residential schools stworzył dla nich nie Kościół katolicki, ani nawet żadna instytucja religijna, lecz sam rząd kanadyjski, którego obecny szef kreuje się na obrońcę sprawiedliwości.
Istotą systemu było zabieranie od rodzin dzieci, które ukończyły sześć lat (czasem nawet trzylatków), i umieszczanie ich w zamkniętych internatach, z dala od rodzinnych wigwamów. Celem tej edukacji było „ucywilizowanie” dzieci, albo też – jak głosił jeden z koryfeuszy tego programu – „zabicie w dziecku Indianina”. W teorii chodziło o to, by absolwenci owych szkół wychodzili na świat jako użyteczni społecznie obywatele. W praktyce dzieci pozbawiane były gwałtem nie tylko kontaktu z rodziną, ale także z rodzimą kulturą. Nie mogły rozmawiać we własnym języku, uczono ich nawet ludowych tańców wszystkich narodów Europy – tylko nie tańców indiańskich. Konsekwencją systemowego izolowania wychowanków od kontaktów z rodzimym środowiskiem był fakt, że rodziców nie informowano nawet o śmierci ich dziecka.
W praktyce dzieci z takich szkół często – choć nie zawsze – wychodziły na świat jako skrzywione psychicznie i nienadające się do współżycia z białą społecznością. Nie potrafiły też asymilować się do warunków panujących w ich dawnych wspólnotach Indian, których w międzyczasie zapędzono do rezerwatów. Stawały się w pełnym tego słowa znaczeniu wyrzutkami – z winy systemu, który w intencji miał je cywilizować.
Dzisiejsza opinia publiczna Kanady określa tę praktykę mianem „kulturowego ludobójstwa” i trudno temu surowemu osądowi odmówić racji. Ale to dopiero połowa prawdy. Rząd bowiem nawet w teorii do tego „wychowania” ręki nie przykładał. Czarną robotę odwalać miały za nich wspólnoty kościelne, głównie katolicy (połowa spośród residential schools) oraz anglikanie (jedna czwarta). Te radziły sobie jak mogły. Ponieważ rząd ich nie dotował, utrzymać się musiały same. Dzieci przez połowę dnia pracowały na farmach, dopiero drugą połowę przeznaczały na naukę. Był to wyzysk, ale też konieczność, niezbędna do przeżycia. Bieda i surowe, sprzyjające śmiertelności warunki były w takiej sytuacji normą. Fakt, że umarło „tylko” 5 proc., świadczy, iż przyczyną tych zgonów nie było systemowe znęcanie się nad uczniami.
Poznamy go po owocach
Przejdźmy teraz do owych 75 i 60 proc. przypadków przemocy, ujawnionych przez psychologów i śledczych. To nie jest przemoc, której dzieci doznają wyłącznie od wychowawców – olbrzymia większość to przypadki, w których dręczycielami dzieci są ich rówieśnicy. To radykalnie zmienia obraz całości. Któż bowiem z wychowanków przeciętnego polskiego dziecięcego internatu nie przeżył na własnej skórze fizycznej lub psychicznej przemocy? Zapewne są i tacy (piszący te słowa zna realia z autopsji). Niech więc oni rzucą kamieniem w stronę Kanady.
Powtórzmy: realny system, w którym dzieci trzymane są w izolacji i w rygorach przymusu, z reguły generuje wiele zła i nieprawości. W przypadku kanadyjskich residential schools dochodzi do tego, naprawdę zbrodnicze, odzieranie młodych Indian z ich tożsamości. Ale od tej konstatacji naprawdę daleko do oskarżania właśnie Kościoła katolickiego o zbrodnicze intencje względem indiańskiej młodzieży.
Kanadyjskie państwo dopiero pod koniec lat 60. ubiegłego wieku zaczęło przejmować od Kościołów indiańskie internaty. Wiązało się to z wychodzącymi na jaw wiadomościami o skandalicznych warunkach, które tam panowały. W tej sytuacji rządowi w Ottawie najwygodniej było zrzucić odpowiedzialność na instytucję, która przez sto lat wykonywała zań czarną robotę, a która teraz, znajdując się pod ogniem oskarżeń o pedofilię, tym słabiej będzie się broniła. Mimo że już w 1991 r. wszystkie katolickie diecezje Kanady przeprosiły za nieprawości, jakie dokonywały się w residential schools będących pod ich zarządem, zaś w 2009 r. uczynił to papież Benedykt XVI, premier Trudeau udaje, że tych faktów nie było – i żąda przeprosin raz jeszcze. Udaje też, że tylko Kościół utrudnia śledztwo, rzekomo ukrywając dokumentację. Tymczasem dokładnie to samo czyni rząd w Ottawie, od ponad 20 lat blokując dostęp do archiwów niezależnym badaczom.
Podjudzać na innych zawsze jest łatwiej, niż przyjąć odpowiedzialność samemu. Niestety, Justin Trudeau wybrał łatwiejszą drogę. Poznamy go po owocach.