Totalitaryzmy lubią architekturę. Każdy autorytarny władca chce budować nowy porządek, a ten najlepiej uwidocznia się w odpowiednio monumentalnym budownictwie, który podbitym ma przypominać, kto jest panem. Architektoniczna spuścizna czasów, które straumatyzowały całe społeczeństwa, staje się problemem. Stawia pytania, które można w skrócie przedstawić tak: zburzyć czy zapomnieć? A jeśli zachować, to w jakiej formie? Jako pomnik przeszłości, czy może nadać inną funkcję?
Po II wojnie światowej na takie pytania musiały sobie odpowiedzieć społeczeństwa krajów okupowanych i okupujących. Można zapomnieć o przeznaczeniu wielkich reprezentacyjnych placów i szerokich ulic, których naziści potrzebowali do swoich rytualnych defilad, ich funkcjonalność temu sprzyja. Co innego z tzw. dziedzictwem okrucieństwa III Rzeszy, a więc np. obozami koncentracyjnymi. W krajach okupowanych było jasne, że te materialne pozostałości tych miejsc należy pozostawić jako symbol upamiętnienia ofiar i pamięci zbrodniczego systemu. W Niemczech jednak wiele z nich zostało wyburzonych, a te budynki, które pozostawiono, przeznaczone zostały do różnych użytkowych celów. W ten sposób starano się wymazać niewygodną historię, zapomnieć o niej, aby nie stanowiła wiecznego wyrzutu sumienia.
Jednak ostatnie 20 lat pokazuje, że pamięć tak nie działa, a „dziedzictwo okrucieństwa” nie zniknie tak po prostu. W Niemczech coraz częściej przypomina się o trudnym dziedzictwie związanym z określonymi miejscami. Wydawałoby się, że w Polsce mamy do czynienia tylko i wyłącznie z tymi niechlubnymi pozostałościami po nazistowskim terrorze, jakim są tereny byłych obozów koncentracyjnych. To miejsca męczeństwa i tak są traktowane: jako pomniki. Tymczasem materialna spuścizna po III Rzeszy jest w Polsce obecna, choć niewidzialna, a historycy zastanawiają się, jak ją traktować. Pytanie zadane ponad 70 lat temu wciąż jest aktualne: czy nazistowskie relikty powinno się likwidować, sprofanować, czy zachować?
Rusałka nur für Deutsche?
Ruch wokół poznańskiego jeziora Rusałka jest spory. To miejsce relaksu dla tych poznaniaków, którzy mogą sobie pozwolić na popołudniowy krótki wypad i rozprostowanie nóg po pracy czy po szkole. Jest więc tu pełno ludzi: biegają, uprawiają nordic walking, jeżdżą na rowerze, wędkują, a latem pływają. To bardzo popularny teren rekreacyjny. Niby miejski, ale otoczony otuliną rachitycznego lasku sprawia wrażenie podmiejskiej enklawy.
Dopiero niedawno, zaledwie od kilku lat, zaczęto publikować artykuły mówiące o historii powstania tego sztucznego zbiornika wodnego, zrealizowanego według pomysłu władz okupacyjnych. To ich decyzją dawne glinianki obsadzono drzewami, a nieckę przeznaczoną na jezioro pogłębiali wielkopolscy i łódzcy Żydzi przetrzymywani w obozie w Krzyżownikach. Brzegi jeziora i jego dno umacniane były macewami. W trakcie tych prac, które trwały kilkanaście miesięcy, wielu Żydów zmarło z wycieńczenia, kilkudziesięciu rozstrzelano. We wrześniu 1942 r. pisano w niemieckich gazetach, że dzięki wdrożeniu projektu władz miasta stolica Kraju Warty stała się piękniejsza. Utworzenie jeziora Elsensee, a także zalesienie okolicy dało początek nowemu terenowi rekreacyjnemu dla niemieckich obywateli. W planach było otwarcie restauracji, aby odpoczywający mogli napić się zimnego piwa. Przechadzając się dzisiaj wokół Rusałki, można by powiedzieć, że plany nazistów się ziściły. Drzewa urosły i okolica stała się niemal dzika, a przy tym nie można odmówić jej malowniczości. Przy plaży zaś stoją budki, a w nich zimne piwo.
Co z takim miejscem zrobić? Czy wypada się w tej okolicy radować, czy moralnie usprawiedliwione jest korzystanie z rekreacji w miejscu okupionym krwią? Ten dysonans dopada mnie za każdym razem, kiedy spaceruję w tej okolicy, nigdy też nie potrafiłam korzystać z kąpieliska w tym miejscu. Podobne odczucia pewnie towarzyszyły wielu użytkownikom pływalni miejskiej w Poznaniu. Tysiące dzieci nauczyło się pływać w budynku starej synagogi, którą naziści przebudowali na pływalnię dla żołnierzy Wehrmachtu, zanim zamknięto ją w 2011 r. To doskonałe przykłady nazistowskiego „dziedzictwa kłopotliwego” (dissonant heritage) wzięte wprost z lokalnego podwórka. Poznań to miasto, w którym takich śladów niemieckiej interwencji spotkać można wiele. Według zamierzeń miało stać się modelowym hitlerowskim miastem – obok Norymbergi, Linzu i Monachium.
Z ideologią bowiem nierozerwalnie związana była architektura, mająca unaoczniać hierarchiczność struktur partyjnych. W ramach tego schematu zaplanowane zostało w Poznaniu nowe osiedle mieszkaniowe nazwane Weststadt. Jego część rzeczywiście powstała, można wręcz powiedzieć, że była prototypem dzielnicy mieszkaniowej, o jakiej pisał Himmler: „odzwierciedlającej tak dalece, jak to jest możliwe, polityczną organizację wspólnoty na komórki, grupy i okręgi”. Trzykondygnacyjne domy, w których zaprojektowano mieszkania przeznaczone dla idealnej niemieckiej rodziny, są użytkowane do dzisiaj. Tak miało wyglądać budownictwo mieszkaniowe w powojennej, opanowanej przez III Rzeszę Europie Wschodniej, którą miały zasiedlić niemieckie rodziny z co najmniej czworgiem dzieci.
Czy więc można powiedzieć, że tego rodzaju niechciane dziedzictwo stanowi swego rodzaju zabytek? A przecież takie architektoniczne „pamiątki” są rozsiane po całej Polsce.
Architektura totalitarna
Problemy z oceną i stosunkiem do tego rodzaju pozostałości kultury materialnej w interesujący sposób przedstawione zostały w książce wydanej na początku tego roku zatytułowanej Kłopotliwe dziedzictwo? Architektura Trzeciej Rzeszy w Polsce. Autorzy poszczególnych artykułów prezentują bogaty zestaw zdjęć, dokumentów i planów, według których miały zrealizować się marzenia nazistowskich gubernatorów. Ale przecież nie tylko ich, w małych miastach rządzili pomniejsi „władcy”, a wielu z nich także chciało poprzez architektoniczne zmiany zaakcentować swoją pozycję. Z tekstów zebranych w tej książce dowiemy się wiele o tej niechcianej spuściźnie w Polsce, ale to temat znacznie szerszy.
Na myśl przychodzi mi od razu rzymska dzielnica Eur, zaprojektowana na życzenie Mussoliniego jako propagandowy wyraz wielkości faszystowskiego mocarstwa. Nad projektami pracowali najlepsi włoscy architekci, którzy jednocześni byli oddani ideologii faszystowskiej i odpowiadali bezpośrednio przed Mussolinim, realizując jego wizje. Prace budowlane przerwano w 1942 r. i po wojnie kontynuowano tę realizację architektoniczną, i to pod niezmienionym kierownictwem. Włosi z dziedzictwem Mussoliniego najzwyczajniej nie mieli problemu. Totalitarny Eur szybko stał się dzielnicą pożądaną wśród wyższych warstw, zarówno jako miejsce do zamieszkania, jak i lokalizacja firm. Dzisiaj, mimo wszystko, trudno negatywnie ocenić jej specyficzne piękno i wyrafinowanie, a przecież jest pamiątką po czasach, o których chciałoby się zapomnieć.
Podobnie problemy dotyczącą całej architektury kolonialnej albo np. obiektów socrealizmu. Dokładnie pamiętamy dyskusję na temat przyznania statusu zabytku Pałacowi Kultury i Nauki w Warszawie. Przez jednych symbol znienawidzonej dominacji ZSRR, przez innych ocieplony znak powojennej Warszawy wciąż budzi kontrowersje.
Pojęcie dziedzictwa kłopotliwego związanego z „historią, która rani” powstało i weszło do dyskursu naukowego dopiero pod koniec XX wieku, co jest kolejnym dowodem na to, jak trudno jest uporać się z przeszłością i jak bardzo jest ona obecna. Zwłaszcza jeśli związana jest z traumą.