Logo Przewdonik Katolicki

Ludzkie pojednanie

Paweł Stachowiak
Alodia Witaszek (w środku) z dwiema matkami: biologiczną, Haliną Witaszek (z prawej), oraz niemiecką matką (z lewej). Odwiedziny „Mutti” w Poznaniu w 1969 r. | fot. www.historiamowiona.muzeum1939.pl

Dialog elit nie przekładał się na polsko-niemieckie relacje w sferze codziennej. Mamy jednak przykłady takiego „zwyczajnego pojednania”, i to zanim jeszcze otwarto granice. Jednym z nich jest dramatyczna historia poznańskiej rodziny Witaszków.

Pisałem dotąd w ramach niniejszego cyklu na temat „wielkiej historii” o dialogu elit, ludzi pełnych dobrej woli, świadomych zbrodni niemieckich w Polsce, poczynając już od 1939 r., rozumiejących potrzebę pojednania poprzez uznanie niemieckiej winy. Wspominałem Memorandum wschodnie Kościoła Ewangelickiego w Niemczech (EKD) oraz małoduszność katolickiego episkopatu niemieckiego wobec Orędzia biskupów polskich z 1965 r., o reakcji duchownych i świeckich intelektualistów niemieckich skupionych w Kole z Bensbergu, tworzących fundament dla przemiany sumień.
To wszystko rozgrywało się jednak w przestrzeni elit, których oddziaływanie, zarówno w Polsce, jak również w Niemczech, pozostawało nadzwyczaj ograniczone. Elity mogą być zaczynem zmian. Takimi były w latach 60. akcja Znaki Pokuty, Maximilian Kolbe Werk, ludzie „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”. Szlachetni prekursorzy, jednak czy słyszalni? Jakie przełożenie mający na polskie i niemieckie społeczeństwo? Rola ludzi takich jak Günter Särchen, Stanisław Stomma i Mieczysław Pszon jest niezwykle ważna. Ich aktywność, gesty i dokumenty, których byli inicjatorami, pozwoliły wytyczyć przestrzeń dialogu. Niestety był to wciąż dialog elit, nieprzekładalny na polsko-niemieckie relacje w sferze codziennej. Elity debatowały o winie, o przebaczeniu, o zadośćuczynieniu, o rzeczach dalekich od codziennych doświadczeń.
Czy rodziły się jednak relacje bliższe codzienności, kontakty nieinstytucjonalne, proste historie ludzkie, uświadamiające nam, że pojednanie było także obecne na poziomie relacji osobistych i rodzinnych? Mamy przykłady takiego „zwyczajnego pojednania” i to zanim jeszcze otwarto granice. Przykładem niech będzie dramatyczna historia poznańskiej rodziny Witaszków.

Wywiezione dzieci
Pisałem już na łamach „Przewodnika” („Przewodnik Katolicki Historia” 3/2022) o postaci zasłużonego poznańskiego lekarza – doktora Franciszka Witaszka, żołnierza Armii Krajowej, który został w 1942 r. zamordowany przez Niemców w poznańskim Forcie VII. Represje dotknęły również jego rodzinę. Żona Halina trafiła do Auschwitz, później do Ravensbrück, lecz zanim została aresztowana, udało jej się wywieźć troje dzieci (Mariolę, Iwonę i urodzonego w 1942 r. Krzysztofa) do brata w Ostrowie Wielkopolskim. Niestety ukryte u sąsiadów córeczki, Daria i Alodia, zostały odnalezione przez Niemców.
I tu wkracza w losy obu dziewczynek instytucja Lebensbornu („źródło życia”), utworzona przez Heinricha Himmlera w 1936 r. i funkcjonująca w strukturach SS. Jej celem było działanie na rzecz „odnowienia krwi niemieckiej” poprzez swoistą hodowlę wyselekcjonowanych rasowo kobiet, które były później zapładniane przez „nadludzi” z SS. Częścią programu było również pozyskiwanie dzieci, których cechy antropologiczne odpowiadały nazistowskim zasadom rasowym. Dzieci te były odbierane biologicznym rodzicom i przekazywane na wychowanie rodzinom niemieckim. Przymusowo zgermanizowano w ten sposób, według różnych szacunków, od kilkudziesięciu do 200 tys. dzieci, głównie z okupowanych krajów Europy Wschodniej. Właśnie taki los spotkał siostry – Darię i Alodię Witaszkówny. Poprzez dziecięcy obóz koncentracyjny w Łodzi i ośrodek Lebensbornu w Połczynie Zdroju trafiły do nowych, niemieckich rodziców. Zmieniono im imiona i nazwiska. Młodsza, czteroletnia Alodia, stała się Alice Wittke i zamieszkała w Stendalu pod Berlinem u Luise Dahl. Miała szczęście, bo kobieta okazała się czułą, opiekuńczą osobą, którą Alice zaczęła nazywać „Mutti” („mamusia”). Nie była świadoma swego pochodzenia, zapomniała języka polskiego i nie miała żadnych wątpliwości, że „Mutti” była jej prawdziwą matką. Starszą Darię oddano austriackiej rodzinie z okolic Wiednia.
Halina Witaszek przeżyła i podjęła skuteczną próbę odzyskania dziewczynek. Dwa lata szukała córek. Fotografia małych blondynek z dużymi kokardami obiegła cały świat. Trafiła do Romana Hrabara, który jako pełnomocnik polskiego rządu poszukiwał zaginionych podczas wojny polskich dzieci. Dzięki niemu tysiące z nich wróciło do swoich rodzin. Hrabar odnalazł tajne niemieckie rozporządzenie w sprawie tworzenia nazwisk dla „byłych polskich dzieci”. Zostawiano trzy pierwsze litery, żeby po latach dziecko miało wrażenie, że cały czas nazywało się tak samo. Dlatego szukając Alodii i Darii Witaszek, zwrócił uwagę na Alice i Dorę Wittke. Jesienią 1947 r. wróciły do Polski. Znalazły się wśród ludzi, których nie znały, w otoczeniu całkiem obcym, przez rówieśników postrzegane były jako „Niemry”, wszak znały tylko język niemiecki. Była to kolejna trauma, bodajże większa niż ta sprzed kilku lat, gdy trafiły do Lebensbornu. Podjęły nawet próbę ucieczki i powrotu do Niemiec. I tu zaczyna się ta część historii, która jest kanwą opowieści o „ludzkim pojednaniu”.

Trudny powrót
O dziwo kontakty polskiej i niemieckiej rodziny Alodii/Alice przetrwały zapewne za sprawą Luise Dahl, która uznała prawo Haliny Witaszek do odzyskania dziecka, ale pragnęła pozostać częścią jego życia. Ciągle pisała listy, najpierw do Haliny Witaszek, potem do swojej kochanej Alice. I w ten sposób narodziła się szczególna relacja, zdawałoby się wręcz niemożliwa. Z jednej strony rodzina naznaczona traumą niemieckiego terroru; matka, która straciła męża, przeszła piekło obozów, walczyła o odzyskanie dzieci. Aż nadto, by nienawidzić. Z drugiej rodzina niemiecka, należąca zapewne do uprzywilejowanych – innym dzieci z Lebensbornu przecież nie dawano; ojciec członek SA i NSDAP, strażnik w obozie jenieckim, rodzina szczerze kochająca swoją Alice. Dwa światy, zdawałoby się nieprzystawalne, a jednak połączone dobrem dziecka, wspólną miłością do niego.
Z biegiem lat kontakty, szczególnie Luise Dahl i Haliny Witaszek, zaczęły być coraz częstsze, coraz bardziej intensywne. „Alodia wyjmuje zdjęcie, dwie uśmiechnięte siwe panie przytulają się do siebie. – To moja mama, a to Mutti. Przyjechała do nas w roku 1969. Jak one z mamą się pokochały. Pisały do siebie serdeczne listy. I wtedy mama powiedziała, że kto wie, gdyby wcześniej znała panią Dahl, to nie jest wykluczone, żebym tam została” – wspomina Alodia Witaszek w świetnym reportażu Obwód głowy pióra Włodzimierza Nowaka. Ta przyjaźń obu matek zadziwia, szczególnie postawa Haliny Witaszek. Ileż własnych urazów, traum, zrozumiałej chęci odwetu musiała przełamać. Chyba jedynie miłość do córki mogła dać jej taką siłę. „Mutti” też odebrano dziecko, które, jak jej powiedziano, było niemiecką sierotą. W latach 50. w Niemczech, o czym już pisałem, świadomość niemieckich zbrodni nie była zbyt powszechna, dominowało raczej przekonanie, że Niemcy nie są Polakom nic winni. Trudno przypuszczać, że rodzina Dahl była w tej kwestii jakoś szczególnie świadoma. Ich niechęć do Polaków byłaby zrozumiała. A jednak ważniejsze okazały się nie względy narodowe, nie historyczne urazy, ale miłość do dziecka.
Późniejsze życie małej Alodii nie było jednak bajką. Nigdzie nie miała być całkiem u siebie. Oddajmy jej ponownie głos: „Chodziłam do polskiej szkoły, nie znając słowa po polsku. Do końca podstawówki mówiłam jeszcze z niemieckim akcentem. I to z tym berlińskim, twardym. Każdy kogoś stracił przez wojnę. A tu sobie przyjeżdża mała Niemra i szwargocze. Dzieci mi strasznie dokuczały. Pamiętam ciągłe zmieszanie, spięcie, twarz robi się czerwona, klasa w śmiech. A w Stendalu byłam śmiałym dzieckiem, pewnym siebie. I my z Darią zamknęłyśmy się w sobie. Milczałyśmy. Dla nas wojna się nie skończyła. Rodzeństwo też nas nie rozumiało. Mama musiała tłumaczyć, znała niemiecki. Któregoś dnia postanowiłyśmy z Darią, że uciekniemy z powrotem do Niemiec. Najstarsza siostra usłyszała, jak się umawiamy, i doniosła mamie”.
W 1957 pojechała do Niemiec odwiedzić „Mutti”. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. „Miałam być bardzo długo, ale byłam krótko. Zdałam właśnie maturę, wybierałam się na studia. Zresztą już nie pasowałam do tamtego świata. Znowu nie znałam niemieckiego. A ich znajomi i sąsiedzi, przeważnie ludzie wysiedleni z Gdańska, z ziem zachodnich, patrzyli na Polkę wilkiem. Wytrzymałam tylko miesiąc. Ona była dla mnie taka ciepła, cieszyła się mną, a ja byłam zimna. Nie lubiłam, jak mnie tuliła. Nie chciałam obok niej spać. Później, kiedy jeździłam do niej dwa razy do roku, przez 14 lat, znowu się zbliżyłyśmy. Żyła moim życiem. Wszystkim się interesowała. Kiedy urodziłam dzieci, cieszyła się, że ma wnuki. Moje dzieci chodziły ubrane jak lalki, bo dziergała im ubranka i przysyłała paczki”.

„Miałam dwie Matki”
Życie osoby z takim doświadczeniem życiowym na zawsze pozostanie nim naznaczone. Można albo uciec od pamięci, albo pogrążyć się w rozpamiętywaniu własnych krzywd. Można jednak nadać swemu życiu sens poprzez służbę ważnej sprawie. Dzieje Witaszków i Dahlów pokazują, że potencjał pojednania istniał także na poziomie ludzkim, rodzinnym, że nie wszyscy skłonni byli w 1966 r. skandować „nie przebaczymy”.
85-letnia dziś pani Alodia jest wciąż aktywna. Współpracuje z Fundacją im. Maksymiliana Kolbego z Fryburga, co roku kilkakrotnie jeździ do Niemiec na spotkania z młodzieżą, stara się świadczyć o możliwości „ludzkiego pojednania”, nawet w czasach, które temu absolutnie nie sprzyjały. W zeszłym roku prezydent RFN przyznał jej Krzyż Zasługi. Dziękując za to wyróżnienie, powiedziała: „Odznaczenie to jest dla mnie symbolem dostrzeżenia, przez państwo i naród niemiecki, losu dzieci polskich, które w ramach rasistowskiej polityki nazizmu zostały odebrane ich własnym rodzinom i przekazane rodzinom niemieckim. To okrucieństwo stało się źródłem niewypowiedzianego cierpienia wielu osób, które przez całe swoje życie odczuwały traumę wykorzenienia, samotności i niczym niezasłużonej krzywdy. Jednak zło, jak powiada Johann Wolfgang Goethe: «wiecznie dobro czyni». Mój los, dziecka pokrzywdzonego, którego ojciec został zamordowany przez reżim nazistowski, a matka zesłana do piekła Auschwitz, jest ilustracją słów wielkiego niemieckiego poety. Niemiecka rodzina, do której trafiłam, otoczyła mnie miłością i troską. Pamiętałam o tym zawsze, także wtedy, gdy przyszło mi wrócić do Polski. Miałam odtąd dwie Matki. Uznałam za moje posłannictwo uświadomienie młodym pokoleniom Niemców i Polaków, że krzywda nie musi owocować nienawiścią i obcością, że pojednanie naszych narodów winno opierać się nie tylko na słowach polityków, biskupów, pisarzy, ale przede wszystkim na osobistym świadectwie świadków przeszłości, która oby się nigdy nie powtórzyła”.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki