„Alodia Witaszek-Napierała. Do rodzinnego domu w Polsce trafiła jesienią 1947 r. Wcześniej nazywała się Alice Wittke. Lebensborn oddał ją do rodziny niedaleko Berlina. Alodia jadąc do Polski, nie miała pojęcia, że czeka na nią stęskniona matka i liczne rodzeństwo”.
„Barbara Paciorkiewicz. Do Polski została przywieziona z Niemiec w 1948 r. jako Bärbel Rossman. Basia miała wtedy 10 lat, nie znała polskiego, tęskniła za swoimi niemieckimi rodzicami. W Polsce tułała się po krewnych, by w końcu zamieszkać w domu dziecka”.
„Janusz Bukorzycki. Do domu w Łodzi wrócił jako Johann Buchner. Janusz był w kilku ośrodkach prowadzonych przez Lebensborn. Ostatecznie trafił do placówki prowadzonej przez Hitlerjugend. Jedenastoletni chłopiec miał być wysłany jako mięso armatnie”.
„Zdzisław Oberbecki. Nie widomo, jak się naprawdę nazywa. Nie wie, kim jest i jak to się stało, że znalazł się w Polsce w 1947 lub 1948 r. Miał przy sobie jedynie swoją fotografię”.
Przerażający plan
Około 200 tys. dzieci zostało podczas II wojny światowej zabranych z polskich rodzin i domów dziecka. Po wojnie do Polski wróciło zaledwie 30 tys. z nich.
Niemieccy lekarze mierzyli dokładnie wielkość ich głów, rozstaw między oczami, sprawdzali kolor oczu i włosów. Wywożono te, które miały cechy „rasy panów”. Zgodnie z planami Heinricha Himmlera, zagorzałego wyznawcy teorii ras, podobnie jak dzieci z innych okupowanych krajów, miały zasilać wykrwawiony przez wojnę niemiecki naród. Wynaradawianiem zajmowała się powołana przez niego w 1935 r. organizacja Lebensborn („Żródło Życia”), oficjalnie pełniąca rolę charytatywnej. W jej ośrodkach za wypowiedzenie słowa po polsku wychowawcy karali biciem. Wśród polskich dwu-, trzy- i czterolatków pielęgniarki uzyskiwały spokój powodującymi otępienie zastrzykami z luminalu. Dzieciom nadawano niemieckobrzmiące imiona i nazwiska, dbając, by zaczynały się od takich samych liter jak dotychczasowe. Po to, by w mózgu dziecka stworzyć wrażenie, że tak się zawsze nazywało. Część z dzieci trafiała do kochających niemieckich rodzin na wychowanie, część nie miała tyle szczęścia. Starsze umieszczano w jednostkach wojskowych, gdzie młodych chłopców szykowano na mięso armatnie.
– Dla nich wojna nie skończyła się w 1945 r. Skutki tego, co przeżyli, trwają do dziś – mówi Anna Malinowska, autorka Brunatnej kołysanki, książki o porwanych przez III Rzeszę polskich dzieciach. – Rozmawiałam z blisko dwudziestoma osobami. Każda z nich nosi w sobie „wypaloną dziurę”. Trauma przejawia się w różny sposób: chęcią życia w zupełnej samotności, strachem przed nawiązywaniem kontaktów lub przed pozostaniem samemu, bezsennością. Niektórym nie udało się założyć szczęśliwych rodzin, nie wytrwali w związkach. Inni bali się w ogóle zaufać drugiemu człowiekowi.
Zapomniany bohater
Jest rok 1945. Trwa ogromny exodus przemieszczonej w wyniku wojny ludności. W Katowicach, jak w większości polskich miast, powstają struktury urzędowe. Mecenas Roman Hrabar, dobrze wykształcony adwokat, doskonale władający niemieckim, ma za zadanie utworzyć dział opieki społecznej w Urzędzie Wojewódzkim. Jedno z jego pierwszych zadań: sporządzić spis dzieci wywiezionych do Niemiec – personalia, co się stało z rodzicami, w jaki sposób dziecko zostało zabrane i ostatnie wiadomości o nim. Nie dysponuje takimi danymi, więc zaczyna szukać. Jego praca przypomina pracę detektywa: bazuje na dokumentach, których Niemcom nie udało się zniszczyć, przeszukuje archiwa. Jeździ do stref okupacyjnych Niemiec: sierocińców, prywatnych domów, gdzie mogą przebywać zniemczone dzieci. Coraz częściej przychodzą lub piszą do niego zrozpaczeni rodzice. Opowiadają, jak po przymusowych badaniach Niemcy zostawili dziecko w szpitalu, z którego już nie wróciło; jak gestapowcy włamali się do domu pod nieobecność rodziców i wykradli córkę lub syna; jak zabierali je robotnikom przymusowym zesłanym do III Rzeszy.
Łączenie rodzin staje się misją mecenasa Hrabara. Będzie się nią zajmował do końca życia. Dużo publikuje, jeździ na międzynarodowe konferencje, by jak najwięcej osób dowiedziało się, do jakiego kolejnego barbarzyństwa doszło podczas okupacji. Nazywa je zbrodnią przeciw ludzkości.
W Katowicach o mecenasie Hrabaru zapomniano. Na kamienicy, w której mieszkał, nie ma nawet upamiętniającej go tablicy. Nie słyszała o nim wcześniej także Anna Malinowska, mimo że na co dzień pracuje w katowickim dzienniku. Brunatna kołysanka to także sposób na przywrócenie pamięci o tej ważnej postaci.
Radość i smutek
Powrót do Polski dla wielu dzieci był radosny. Na Alodię i jej siostrę Darię Witaszek czekała w Poznaniu stęskniona matka. W domu było biednie, ale dziewczynki były chciane i kochane. Podobnie było w większości polskich rodzin. Polska mama Alodii i Darii pozwoliła na swobodne kontakty z „niemiecką mamą”, która tęskniła za dziewczynkami. Panie nawet się zaprzyjaźniły. Z „niemieckim ojcem” mógł też kontaktować się Alojzy Twardecki. Jego prawdziwa matka też nie miała nic przeciwko temu.
Jednak w wielu wypadkach konsekwencje wywozu polskich dzieci do Niemiec były poważniejsze. W czasie kiedy Basia Paciorkiewicz przebywała w Niemczech, jej rodzice zmarli. Od kochającej niemieckiej rodziny, która ją rozpieszczała, zabrano więc dziewczynkę do krewnych. Ci przekazywali ją sobie od domu do domu, aż w kocu oddali do bidula. Podobnie było z Anną Zielińską: została zabrana od „Mutti” w Austrii, by z czasem trafić do polskiego domu dziecka.
– Zbierając materiały, trafiłam na szereg decyzji, które z naszej perspektywy są trudne do przyjęcia. Staram się je zrozumieć i wytłumaczyć, uzupełniając informacjami historycznymi, stawiając hipotezy – komentuje Anna Malinowska. – Nie do wyobrażenia dla nas współcześnie jest sytuacja, kiedy dziecko jest zabierane od kochających rodziców, bez względu na nację, by tkwiło w domu dziecka. Po wojnie sytuacja była o wiele bardziej złożona. Polacy doskonale pamiętali, jakich okrucieństw doświadczyli od okupanta. W tamtych realiach nie byli w stanie zaakceptować, że polskie dziecko przebywa w niemieckiej rodzinie. Staram się to zrozumieć i wytłumaczyć. Jednak jakaś część krzyczy we mnie na kolejną okropność, której te dzieci były poddawane. Tu nie ma jednej recepty i bałabym się oceniać, czy ktoś zrobił źle, czy dobrze.
Niespełnione marzenia
Bogumił Uniowski, gdy rozstał się z mamą, miał 4 lata, gdy ją odnalazł – 24. Radość i pierwszy zachwyt szybko przemieniły się w kłótnie. – Bardzo potrzebowałem miłości i bliskości, której nie znałem – wyjaśnia w książce. – Równocześnie nie wiedziałem, jak to jest kogoś kochać i być kochanym. Mama tego nie rozumiała. A ja nie rozumiałem mamy – wspomina. Zerwali kontakt.
Matka Krysi, która w książce pozostaje anonimowa, na przymusowych robotach w Niemczech urodziła córkę, a dziecko prawdopodobnie zostało jej odebrane. Po powrocie do Polski pozostawiła to w tajemnicy. Wyszła za mąż, założyła rodzinę. Gdy kilkadziesiąt lat później Krysia się odnalazła, matka z córką spotkały się tylko raz. Ze spotkania matka wyszła zapłakana, a córka milcząca. Do dziś nie chce o tym rozmawiać.
– To była dla mnie szokująca nauka: nie da się nadrobić straconego czasu – wyjaśnia autorka. – Może się nam wydawać, że gdy rodziny na powrót się odnalazły, „żyły potem długo i szczęśliwie”. Niestety, gdy spotykają się dwie dorosłe, ukształtowane osoby, bywa, że już nie potrafią się siebie nauczyć . Poczucie niespełnienia marzeń i oczekiwań jest tak duże, że rezygnują z kontaktów.
Czy zatem warto było dokładać tylu starań, by te osoby się odnalazły? Bohaterowie Brunatnej kołysanki zapewniają, że tak. „Owszem, miłość między nami nie wybuchła, ale przynajmniej poznałam moich bliskich, wiem, kim jestem, skąd pochodzę” – odpowiadali.
Zagubiona tożsamość
Zdzisław Oberecki przyjeżdżając z III Rzeszy do Katowic, nie miał przy sobie nic oprócz zawieszonego na szyi zdjęcia. Na podstawie tego zdjęcia rozpoznała w nim swojego syna Janina Lachman. Jak to możliwe, skoro dziecko zabrali jej jako niemowlę, a chłopiec na zdjęciu miał około pięciu lat? Jak to się stało, że urzędnicy na podstawie tak nikłych śladów oddali dziecko? Gdy okazało się, że Zdzisław nie jest jej synem, Janina oddała go do domu dziecka. Zdzisław od ponad siedemdziesięciu lat próbuje dowiedzieć się, kim jest. Kolejne próby nie przynoszą jednak powodzenia. – W moim przypadku wszystkie scenariusze są możliwe. Może w ogóle nie jestem Polakiem? Może z Niemiec przywieziono mnie przez pomyłkę? – mówi.
Swojej tożsamości nie odkryła także Anna Zielińska. Jako czterolatka siłą zabrana od ukochanej niemieckiej „Mutti” tułała się od domu do domu. Zawsze sama, zawsze obca i z łatką „ta Niemra”. Latami poszukiwała swoich korzeni. Kolejne nadzieje okazywały się płonne: w jej dokumentach połączono życiorysy innych osób. Równie dobrze mogła być Polką, Niemką, Ukrainką. Dziś, gdy ma 76 lat, straciła nadzieję, że dowie się, kim jest. Straciła... Ale ciągle szuka.
– Rozmowy z moimi bohaterami to niesamowitą lekcją o człowieku – mówi Anna Malinowska. – O tym, jak bardzo wszyscy potrzebujemy potężnego ładunku emocjonalnego, jakim jest miłość, i że wiedza o tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy, jest potrzebna nam do życia jak jedzenie czy powietrze.