Młoda lekarka, psychiatra z Ukrainy, wyjeżdża na trzy i pół roku do Iraku, aby tam leczyć ludzi m.in. w obozie dla uchodźców. Wyobrażam sobie, że dystans kulturowo-mentalno--medyczny, który pokonałaś, był zdecydowanie większy niż geograficzny…
– To prawda, przeszłam przez ten czas bardzo długą drogę. Od strony medycznej musiałam przepracować w sobie wiele kwestii. Na Ukrainie pracowałam w szpitalu, głównie z pacjentami z zakresu tak zwanej dużej psychiatrii. Jednostki chorobowe były klasyczne, podręcznikowe, m.in. psychozy, schizofrenia, choroba afektywna dwubiegunowa. Gdy przyjechałam do Iraku, okazało się, że tam więcej osób potrzebuje wsparcia w ramach tak zwanej małej psychiatrii, czyli we wszelkiego rodzaju nerwicach, zespołach depresyjno-lękowych, kryzysach psychicznych. Było to dla mnie dużym wyzwaniem, ponieważ jako młoda specjalistka nie miałam za sobą lat doświadczenia. Dość mocno obciążało mnie to emocjonalnie, gdyż bardzo wczuwałam się w to, co przeżywają moi pacjenci. Pracując w szpitalu czy w ośrodku psychoterapii na Ukrainie, miałam większą pewność podejmowanych działań, zawsze miałam innego lekarza obok siebie, mogłam skonsultować przypadek lub w razie mojej nieobecności powierzyć komuś pacjenta. W Iraku, gdy przepisałam pacjentowi leki, przez cały czas zamartwiałam się, jak on poradzi sobie z ich przyjmowaniem. W obozie nie było innego lekarza, a ja nie wiedziałam, jak organizm danego pacjenta zareaguje na przepisane leki. Musiałam wypracować swój indywidualny system pracy, odpowiedni do miejsca, w którym się znajdowałam. Zaczynałam przepisywanie leków od małych dawek, prosiłam pacjentów, żeby przychodzili co drugi dzień do kontroli. To było bardzo wymagające, ponieważ każdego dnia przyjmowałam około dwudziestu nowych pacjentów. Towarzyszyło mi uczucie, że jestem sama, cała odpowiedzialność spoczywa na mnie i nikt mi nie pomoże. Dodatkowo o niektórych moich pacjentów bałam się szczególnie, bo podejrzewałam, że mogą sobie coś zrobić. Na Ukrainie czy w Polsce jeśli pacjent ma myśli samobójcze, tworzy się dla niego plan działania: jeżeli pojawi się myśl destrukcyjna, to w pierwszej kolejności powinien zadzwonić do kogoś bliskiego, w drugiej do lekarza, a jeśli nikt nie odbierze, powinien zadzwonić do szpitala po karetkę. W Iraku ten system nie działa, szpitale nie dają dostatecznego wsparcia. Poznałam pewne małżeństwo, które chcąc popełnić samobójstwo, wypiło środek do dezynfekcji toalety. Trafili do szpitala, ale już następnego dnia wyszli, bo nikt się nimi nie przejął. Wiadomym było, że kolejnego dnia także spróbują i będą tak długo próbować, aż im się uda.
Na sposób przeżywania cierpienia ma wpływ wiele czynników. Badania pokazują, że dużo zależy od naszej indywidualnej konstrukcji i zasobów psychicznych, które posiadamy. A czy kultura, w której żyjemy, również wpływa na to, jak zareagujemy na trudne doświadczenia?
– Lata spędzone w Iraku pokazały mi, że choroby psychiczne są takie same na całym świecie, jednak ,,przyklejają” się do nich specyficzne cechy wynikające z danej kultury. Przyszła do mnie kiedyś pewna rozwiedziona dziewczyna i powiedziała, że chce zostawić swojego ojca, matkę i braci i wyjechać do innego miasta, aby tam zacząć studia i nowe życie. Biorąc pod uwagę standardy europejskie, pomyślałam, że to całkiem niezły pomysł, zwłaszcza że miała 25 lat. Jednak gdy zapytałam tłumaczkę, co o tym pomyśle sądzi, ta odpowiedziała mi zdecydowanie: ,,To nie jest normalne, ponieważ ona jest rozwódką. W naszym kraju dziewczyna, która opuszcza swój dom bez wsparcia mężczyzny, traktowana jest na równi z prostytutką. Tak się nie robi”. Po wnikliwszym wywiadzie okazało się, że dziewczyna cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i znajduje się obecnie w fazie manii. Innym razem poznałam pewną 12-letnią dziewczynkę, która nieustannie mówiła, że bardzo tęskni za mamą. Okazało się, że jej rodzice rozwiedli się, a w kulturze jazydów to ojciec zabiera dzieci. Dodatkowo jeśli rodzice nie rozstali się w dobrych relacjach, mama nie może spotykać się z dziećmi. Dziewczynka przejawiała w związku z tym dużo problemów emocjonalnych. Mówiła, że wie, gdzie jest jej mama, ale bała się, że jeśli tam pójdzie, to ojciec będzie mścił się na matce. W pierwszym odruchu sama chciałam zawieźć dziecko do matki, ale po chwili refleksji pojawiło się pytanie: czy pomagając tym ludziom, jeszcze bardziej im nie zaszkodzę. To było moje częste pytanie w Iraku, jak pomagać, nie ingerując w kulturę. Było to dla mnie źródłem wielu napięć emocjonalnych i dylematów etycznych.

Praca lekarza nie polega na nawoływaniu do dobra czy zła. Przedstawia on różne konsekwencje wyborów, ale ostateczną decyzję musi podjąć pacjent, fot. STEP-IN archiwum
Różnice kulturowe obok całego bogactwa wzajemnej wymiany bywają źródłem dyskomfortu, a nawet są przyczyną naszego sprzeciwu wobec pewnych zjawisk. Jak radziłaś sobie ze zjawiskami, które wywoływały Twój sprzeciw?
– Czasem było tak, że korzystałam ze wsparcia mojego ojca duchowego, jezuity. Przez internet towarzyszył mi w wielu dylematach duchowych, etycznych i moralnych. Nigdy mi nie mówił, co mam robić, ale pomagał rozeznawać, gdzie mam iść i jakie decyzje podejmować. Wiele z sytuacji, w których uczestniczyłam, nie było czarno-białych, mierzyłam się z naprawdę poważnymi kwestiami. Pewnego razu przyszła kobieta, która powiedziała, że jest w ciąży, nie może urodzić dziecka, i chce, abyśmy dali jej leki wczesnoporonne. Fundacją, która nas wspierała finansowo, był Caritas, większość z nas była katolikami, więc nawet nie mieliśmy takich leków w naszych zasobach. Następnego dnia kobieta wróciła z silnym krwotokiem. Zrobiła sobie aborcję sama, domowymi metodami, w konsekwencji tracąc dziecko, a siebie trwale uszkadzając. Dla mnie to było etycznym pytaniem, biorąc pod uwagę czynniki indywidualne i kulturowe: co robić? Co jest większym złem w takiej sytuacji, kiedy wiemy, że ona sama tej aborcji dokona? Zrozumiałam tam, że praca lekarza nie polega na moralnym nawoływaniu kogoś do dobra czy zła, ale na tym, aby pokazać wszystkie opcje, które człowiek może wybrać, i to on sam dokonuje wyboru.
Irak to teren, który od lat nawiedzany jest przez wojny i konflikty. Wielu mieszkańców przebywa w obozach dla uchodźców, są prześladowani we własnym kraju. Z jakimi problemami psychicznymi w tak trudnych warunkach najczęściej mierzą się ludzie?
– Wiele osób cierpi na depresję. Ale jest to taka sama depresja jak u ludzi w Polsce czy na Ukrainie, człowiek traci instynkt życia. Być może w Iraku przyczyny były trochę inne, na inną skalę. Tam ludzie nie mają pracy, domu, nie mają gdzie wrócić, nie mają pieniędzy, przyszłość jest zupełnie niewiadoma. Z drugiej strony zaskakiwało mnie to, że ludzie są ze sobą w głębokim kontakcie. Gdy człowiek w obozie zmaga się z depresją, ma wokół siebie ludzi, którzy nie pozwolą mu zamknąć się w sobie: zaprowadzą go, aby coś zjadł, namówią na grę w piłkę. Człowiek w tak stymulowanym środowisku ma możliwość szybciej wyjść na prostą. Wielu z moich irackich pacjentów miało zaburzenia lękowe. W związku z działaniami wojennymi doświadczali oni silnego stresu, dlatego cierpieli na ataki paniki, niepokój, a także – czego było najwięcej – na zaburzenia przejawiające się somatycznie. Zaburzenia te wynikają z tego, że pacjent nie wie, jak opowiedzieć o swoich lękach, kumuluje stres i napięcie, dlatego w sposób nieoczekiwany objawiają się one w ciele. Przychodzili do mnie pacjenci i mówili, że boli ich serce lub inny narząd. To nie są realne ataki bólowe, tylko człowiek odnosi wrażenie, że wszystko go boli. Wiele osób, zwłaszcza młode kobiety, przejawiało zaburzenia dysocjacyjne (konwersyjne). Kobiety te doświadczyły wielu traumatycznych wydarzeń w życiu i nie wiedziały, jak dać sobie radę ze wspomnieniami. Objawy również pojawiały się w ciele. Pewnego razu jedna z kobiet upadła na ziemię, jak gdyby w ataku epilepsji. Później jednak okazało się, że była to reakcja jej organizmu na długotrwały stres. Co ciekawe, syndrom stresu pourazowego może mieć osoba, która była w sytuacji traumy, ale bardzo często na syndrom ten cierpią osoby, które tylko słyszały o danym wydarzeniu, ale przez empatię z osobą uczestniczącą przyswoiły je sobie. W Iraku zjawisko to spotykałam dużo częściej niż na Ukrainie. Kobieta, która była zgwałcona i widziała, jak zabijają jej ojca, opowiedziała o tym wydarzeniu w domu rodzinnym. Jej siostra, która tylko o tym usłyszała, miała dokładnie takie same symptomy stresu pourazowego jak ona. Odpowiadają za to neurony lustrzane, które warunkują nasze zdolności empatyczne.

fot. STEP-IN archiwum
Pojęcie nadziei wydaje się tematem ponadkulturowym, a jednak nie możemy go rozpatrywać w oderwaniu od środowiska i okoliczności, w których żyjemy. Co było źródłem nadziei dla Twoich pacjentów?
– Każdy człowiek ma, a raczej powinien mieć, swoje wewnętrzne wartości, według których kształtuje swoje życie. Tylko on odkrywa sposoby, jak do nich dążyć, i on osobiście musi znaleźć sposoby na ich realizację. Dla kobiety ową wartość może przedstawiać bycie mamą. Jednak nie oznacza to tego, że aby się prawdziwie realizować, musi mieć trójkę dzieci. Może odnajdywać tę wartość w pomocy sąsiadce przy jej dzieciach lub w robieniu czegoś zupełnie innego, co zaspokoi to pragnienie w niej. Dlatego pracując z Irakijczykami, pomagałam im odnaleźć ich własne, wewnętrzne wartości. To były małe źródła nadziei, które pozwalały im przetrwać. Obserwowałam jednak, że długofalowa nadzieja w obozie była uwarunkowana wiekiem. Starszym nadzieję dawała myśl, że kiedyś wrócą do swojego domu, a młodszym, że opuszczą Irak zupełnie.
Jakie podejście mieli do Ciebie Irakijczycy? Ufali Ci i wierzyli, czy raczej byłaś dla nich kimś z zewnątrz, kto nie ma zielonego pojęcia o ich losie?
– Ludzie w Iraku mają większy szacunek do lekarzy niż w Europie. Jednak każdy kij ma dwa końce, ponieważ wraz z szacunkiem widoczna była tam postawa zrzucania całej odpowiedzialności za proces leczenia na lekarza. Doświadczałam tego zwłaszcza w psychoterapii. Metoda, którą pracuję – kognitywno-behawioralna – zakłada, że 50 procent wkładu pracy w terapię ma pacjent, a drugie 50 procent lekarz. W Iraku gdy mówiłam moim pacjentom, że znajdziemy wspólnie drogę wyjścia z ich problemów, w odpowiedzi często słyszałam: zrobię tak, jak pani każe. Wśród mieszkańców Iraku powszechne jest powiedzenie inshallah, co dosłownie znaczy ,,jak chce Bóg”. W praktyce oznaczało to, że człowiek często nie podejmował żadnego działania, tłumacząc się tym, że będzie, jak Bóg chce. Nierzadko w ostrych słowach musiałam przekonywać pacjentów, że to jest ich odpowiedzialność, a nie Boga, i że jeśli oni nie będą stosować się do moich zaleceń, to umrą. Drugie pokutujące przekonanie jest takie, że jeśli jakieś leki nie pomagają, oznacza to, że lekarz nie umie leczyć. Ludzie mają tam takie podejście, że skoro jesteś lekarzem, to masz dać mi leki i będzie mi od razu dobrze – a przecież choroby psychicznej nie da się wyleczyć w ciągu kilku dni. Dużą częścią mojej pracy była psychoedukacja.

fot. STEP-IN archiwum
Mimo że nasza wiedza psychologiczna w ostatnich dziesięcioleciach bardzo się rozwinęła, ciągle są wśród nas ludzie, którzy na psychiatrię i psychologię reagują bardzo awersyjne i zarzekają się, że nigdy nie skorzystają z usług terapeuty. Czy w Iraku ludzie chętniej prosili o pomoc dla zdrowia psychicznego?
– Niestety, w Iraku jest duża stygmatyzacja osób korzystających z pomocy psychoterapeuty. Jednak przez lata mojej pracy tam zaobserwowałam pewną zmianę. Któryś z pacjentów przyznał mi, że na początku czuł się stygmatyzowany, ale teraz już wie, że doświadczył traumy i nie jest wstydem prosić o pomoc. Przez pewien czas pracowałam z psychoterapeutką z Norwegii. Wpadła ona na pomysł psychoterapii grupowej, aby ludzie mogli dzielić swoje myśli i zdali sobie sprawę, że wszyscy doświadczyli traumy. Po jednej z sesji ktoś podzielił się z nami, że kiedyś myślał, że jest chory, a teraz zrozumiał, że to nie choroba, że jego problemy to wynik tego, że wszyscy przeżyli traumatyczną sytuację. Zawsze powtarzaliśmy naszym pacjentom, że różne reakcje ciała, np. bezsenność, krzyczenie przez sen czy flashbacki, to normalne reakcje normalnego człowieka na nienormalną sytuację. To pomagało im dać sobie radę ze stygmatyzacją. W tamtej kulturze jeszcze trudniej mężczyznom przyznać się do słabości niż u nas. Ci, którzy mieli problemy, przychodzili do nas tak, żeby nikt ich nie widział, często jeszcze przed świtem, zanim wszyscy inni wstaną.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze przez te wszystkie lata w Iraku?
– Kiedy było przeraźliwie gorąco, siedziałam w gabinecie, pot kapał ze mnie ciurkiem, nie miałam na nic siły, a w poczekalni czekało na spotkanie ze mną dziesięciu pacjentów (śmiech). A drugą najtrudniejszą kwestią była ta, którą spotykam również w mojej pracy na Ukrainie: gdy człowiek jest chory, a jego rodzina tego nie rozumie. W Iraku, podobnie jak na Ukrainie, zanim przywiozą kogoś do lekarza psychiatry, zabierają go do szamana lub znachora. Kiedyś przyszła do mnie mała dziewczynka, która cierpiała na psychozę, wydawało jej się, że kogoś widzi. Rodzina najpierw zaprowadziła ją do szamana. Gdy mała trafiła do mnie, miała całą rękę siną, ponieważ szaman siłą próbował wypędzić z niej diabła. Staraliśmy się spotykać z lokalnymi kapłanami jazydów, aby tłumaczyć im, jak wygląda choroba psychiczna i proces leczenia. Byli oni dość otwarci. Sami zresztą bardzo pomogli kobietom, które wracały po uwięzieniu przez ISIS. Jazydka, gdy zostaje zgwałcona, nie może już należeć do wspólnoty, jest odrzucona. To jest bardzo głęboko zakorzenione w tamtej kulturze. Kapłani postanowili zrobić rytuał przyjęcia tych kobiet na nowo do wspólnoty. To był bardzo piękny gest pozwalający tym kobietom mimo traumy, której doświadczyły, wrócić do domu.
KATERYNA KATRASHCHUK
Psychiatra, psychoterapeutka, trzy i pół roku pracowała w obozie dla uchodźców w Dohuk i w klinice w Erbilu (Irak), obecnie pracuje w ośrodku psychoterapii we Lwowie