Logo Przewdonik Katolicki

Wyrok na niewinnych

Anna Druś
W sprawie Roe vs. Wade sąd uznał, że każda kobieta ma prawo do dokonania aborcji i wynika to z praw do prywatności i wolności, gwarantowanych przez 14. poprawkę do konstytucji fot. materiały prasowe

To nie tylko film przypominający, jak przebiegała legalizacja aborcji w USA, ale również o tym, jak do dziś manipuluje się opinią publiczną oraz jak to się stało, że pogląd „aborcja prawem kobiety” został synonimem zdroworozsądkowego myślenia.

Oszukały mnie! – krzyczy młoda kobieta na łóżku położniczym, chwilę po urodzeniu dziecka. Kobieta nazywa się Norma i jeszcze nie wie, że i ona, i jej nowo narodzone dziecko właśnie stali się symbolem głośnej sądowej sprawy, która do dziś decyduje o życiu lub śmierci nienarodzonych dzieci w USA.
To scena z wchodzącego właśnie do Polski filmu fabularnego amerykańskiej produkcji Wyrok na niewinnych. Tytuł oryginału Roe v. Wade mówi wszystko: te dwa ustawione w kontrze nazwiska kojarzą się od razu ze sprawą przed Sądem Najwyższym, w której wyrok ustanowił precedens legalizujący w praktyce w USA aborcję na życzenie.

Film, który miał pod górkę
Film wchodzi do Polski niedługo po premierze za oceanem, i to pomimo zamknięcia kin. Dystrybutor na nasz kraj – Rafael Film, znany m.in. z wprowadzenia do kin takich filmów jak Nieplanowane, Najświętsze Serce czy Sprawa Chrystusa – udostępnia go tym razem na platformie online, gdzie każdy będzie mógł go obejrzeć po polsku, płacąc równowartość jednego biletu do kina.
Wyrok na niewinnych nie jest łatwy w odbiorze. Po pierwsze dlatego, że to pełen nazwisk i faktów dramat sądowy, dziejący się w często niezrozumiałej dla Polaków rzeczywistości prawnej USA. Nie jest łatwy również dlatego, że daleko mu do świetnego montażu Nieplanowanych czy wartkiej fabuły i dobrych dialogów Sprawy Chrystusa. Jego wady już zostały zresztą wykorzystane w anglojęzycznej prasie, aby zdyskredytować go zarówno od strony formalnej, jak i faktograficznej. „The Guardian” nazywa go wręcz „tandetnym dramatem, który rzekomo mówi prawdę na temat ważnego orzeczenia sądowego”.
Film miał pod górkę od początku. W trakcie prac z planu odchodzili kolejni twórcy, dowiadując się, o jakiej sprawie w istocie obraz ma opowiadać. Wymawiano im miejsca do kręcenia, Planned Parenthood groziło procesami, ze współpracy rezygnowały nawet firmy cateringowe, mające karmić twórców podczas pracy na planie. Jedną z głównych ról zagrał ostatecznie sam reżyser Nick Loeb, ponieważ wybrany pierwotnie aktor także się wycofał.
Zdaniem dystrybutora twórcom można zarzucać różne rzeczy, ale nie to, że mijają się z prawdą. – Przeprowadzili naprawdę porządny research, badając kulisy tej sprawy. Przy końcu filmu wskazują wręcz na konkretne strony z książek bohaterów tej historii. W efekcie film opowiada bardzo duży, w sensie znaczenia, kawałek historii USA i cywilizacji zachodniej, który miał duży wpływ także na nas, Polaków. Kłamstwa i manipulacje powtarzane wtedy są powtarzane również dzisiaj – uważa Przemysław Wręźlewicz, dyrektor zarządzający Rafael Film.

Jakie są fakty
Aby dotrzeć do faktów i porównać je z tymi przedstawionymi w filmie, zwróciłam się o pomoc do Ewy Kowalewskiej – wieloletniej aktywistki ruchu pro-life w Polsce, szefowej polskiego oddziału Human Life International, która od lat ma liczne kontakty w Stanach. Co ważne, kilkakrotnie miała okazję spotkać się i rozmawiać z główną bohaterką tej sprawy sądowej, czyli Normą McCorvey, występującą w procesie pod pseudonimem Jane Roe. O wszystkim opowiada mi jeszcze przed obejrzeniem filmu. 
– Przełom lat 60. i 70. w USA to był czas rewolucji seksualnej oraz rosnących w siłę ruchów feministycznych. Ich aktywistkom zależało na zmianie amerykańskiego prawa aborcyjnego, bardzo restrykcyjnego, problemem był jednak opór społeczny. Wbrew bowiem temu, co opowiadano wówczas, społeczeństwo amerykańskie w większości było nastawione antyaborcyjnie. Ponadto z powodu konserwatystów u władzy nie było szans na zmianę prawa przez Kongres, szukano zatem odpowiedniej sprawy do precedensu przed Sądem Najwyższym. Potrzebowali kobiety w ciąży, która nie chciała urodzić dziecka i znaleźli ją w osobie niewykształconej, dość naiwnej 21-letniej Normy McCorvey z Teksasu – opowiada Ewa Kowalewska.
Ten wątek jest również mocno eksponowany w filmie. Widzimy tam młodziutką, zagubioną dziewczynę, zwracającą się do kancelarii prawnej o pomoc w przerwaniu jej trzeciej z kolei ciąży. Prawniczki podsuwają jej do podpisu mnóstwo niezrozumiałych dla niej dokumentów, obiecując, że dzięki tym pełnomocnictwom będą mogły „załatwić jej” legalną aborcję. W istocie zaś udzielała im zgody na reprezentowanie siebie w procesie przeciwko stanowi Teksas. To ona wykrzykuje we wspomnianej na początku scenie porodu „Oszukały mnie!”: pomimo rozpoczętego za jej zgodą procesu musiała urodzić niechciane dziecko. Trafiło, jak poprzednich dwoje, do adopcji.
W tym miejscu fakty z fabułą filmu lekko się rozmijają. Według Ewy Kowalewskiej Norma nigdy aborcji nie chciała. Dwójkę wcześniej urodzonych swoich dzieci oddała do adopcji, z trzecim chciała zrobić to samo. Nie miała jednak jak o tym opowiedzieć, bo… w trakcie procesu nie została przesłuchana ani razu, nie była też informowana o jego przebiegu. O wyroku Sądu Najwyższego dowiedziała się z telewizyjnych wiadomości. – Bardzo przeżywała fakt, że stała się twarzą legalizacji aborcji w USA. Wiele lat udzielała się później w ruchach obrony życia, wbrew plotkom rozpuszczanym przez stronę pro-choice o tym, że była przez pro-life przekupiona. Opowieść o tym, że chciała zabić swoje dziecko, pojawia się więc w filmie prawdopodobnie z obawy przed procesami. Z podpisanych przez nią w 1969 r. dokumentów wynika przecież jasno, że aborcji chciała. Tyle tylko, że nie przeczytała tego, co podpisuje – wyjaśnia Ewa Kowalewska.

Z aborcjonisty w prolifera
Według jej opowieści dużą rolę w procesie odgrywał też dr Bernard Nathanson – doświadczony ginekolog, który już wówczas miał na swoim koncie tysiące przeprowadzonych aborcji. Miał w tym czuć misję pomagania kobietom: widział wcześniej, czym kończy się źle przeprowadzona „operacja”. W trakcie procesu sądowego Roe vs. Wade to on odpowiadał za prowadzenie kampanii społecznej, przekonującej Amerykanów, że legalna aborcja jest prawem kobiety.
– Wykorzystywali media, które bez sprawdzania przekazywały podawane przez niego fakty. A oni swoje statystyki dotyczące np. liczby kobiet umierających wskutek nielegalnych aborcji brali z sufitu, bardzo mocno je zawyżając. Posługiwali się uproszczeniami, hasłami i manipulacjami, zresztą podobnie jak dzieje się to także dzisiaj, gdy propaganda pro-choice jest nam sączona choćby przez seriale – mówi Ewa Kowalewska.
Dokładnie tak pokazuje to również film. Dr Nathanson, grany przez samego reżysera, jest narratorem całej opowieści. Widzimy jego wielką przemianę wewnętrzną już po zakończeniu procesu sądowego, gdy testował coraz nowocześniejsze ultrasonografy. Dzięki nim zobaczył, że płody nie są „bezwładnymi zlepkami komórek”, jak wcześniej sądził, ale malutkimi ludźmi, z odruchami typowymi dla niemowląt, reagującymi na bodźce z zewnątrz ciała mamy. To sprawiło, że po długiej walce wewnętrznej stał się przeciwnikiem aborcji, nakręcił głośny film Niemy krzyk, a potem, już w latach 90., przyjął chrzest w Kościele katolickim. Wcześniej był niewierzącym żydem.

Mechanizmy działania manipulacji
Sprawa Roe vs. Wade została przez ruch pro-life przegrana, co dotychczas kosztowało życie około 65 milionów dzieci zabitych w USA. Głównym powodem takiej wolty był zabieg prawniczy strony proaborcyjnej, który wszelkie stanowe prawa zakazujące zabijania nienarodzonych ustawiał jako łamanie federalnego prawa do prywatności i wyboru kobiety. To zaś jest niezgodne z 14. poprawką do konstytucji USA. Zgodnie z przyjętą w ostatecznym wyroku Sądu Najwyższego wykładnią odmowa legalnej aborcji łamie prawo kobiety do samostanowienia.
– Sędziowie uznali, że nie jest ich rolą określać, czy nienarodzone dziecko jest osobą, czy nie, przyjmując jedynie do wiadomości, że konstytucja USA nigdzie nie nazywa nienarodzonych osobami ani obywatelami. Jednocześnie w uzasadnieniu wyroku napisali wyraźnie, że gdyby uznali płód za osobę, to musieliby też uznać jego interes, czyli prawo do życia za ważniejsze niż prawo do samostanowienia matki. A więc celowo nie zajmowano się tam kwestią tego, czy nienarodzone dziecko jest człowiekiem i obywatelem. Jeśliby to zrobiono, aborcja nadal byłaby tam nielegalna. Film bardzo jasno to ukazuje – zwraca uwagę Przemysław Wręźlewicz z Rafael Film, który także studiował źródła tego procesu.
Jego zdaniem przypomnienie tej sprawy w formie fabularnej ma dziś także w Polsce bardzo duże znaczenie. Pokazuje bowiem mechanizmy działania systemów ideologicznych, które posługując się uproszczeniami lub kłamstwami, podważają nawet tak oczywiste prawa jak to do życia.
Podobną opinię wyraża też Ewa Kowalewska. – Pomimo swoich wad taki film jest bardzo potrzebny, zwłaszcza Amerykanom. Tam działają najsilniejsze na świecie ruchy pro-life, sprzeciw wobec legalności aborcji wyraża prawie połowa obywateli. Ale jest potrzebny również nam, bo hasła typu „moje ciało, mój wybór” są powtarzane pomimo upływu tylu lat i postępu w medycynie – mówi szefowa Human Life International Polska.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki