Kiedy w II niedzielę Wielkiego Postu czytamy Ewangelię o Przemienieniu Pańskim na górze Tabor, koncentrujemy się najczęściej na opisie przemienionego Jezusa oraz obecności Mojżesza i Eliasza jako świadków tego niezwykłego wydarzenia. Relacja św. Marka, którą czytaliśmy w tym roku, kończy się szczegółem, który być może nam umknął. Schodząc z góry, Piotr, Jakub i Jan rozprawiali między sobą, co znaczy „powstać z martwych” (Mk 9, 10). Można sobie wyobrazić ich zaskoczenie. Izraelici Starego Testamentu właściwie nie znali zmartwychwstania. Idea ta pojawiła się bardzo późno, bo dopiero w II wieku przed naszą erą, i wcale nie była powszechnie przyjmowana. Jak wiemy, tym się właśnie między innymi różnili faryzeusze od saduceuszów, że ci drudzy uważali, że zmartwychwstania nie ma, czemu zresztą dadzą wyraz w dyskusji z Jezusem. Stary Testament znał – owszem – przypadki wskrzeszenia czy też – jak to było z Eliaszem i Henochem – bezpośredniego wzięcia do nieba, ale zmartwychwstania nie potrafiono sobie wyobrazić.
Życie widmo
Żydzi nie byli w tym odosobnieni. Grekom, czyli Europejczykom, zmartwychwstanie nie wydawało się realne. Przekonał się o tym św. Paweł, gdy na ateńskim Areopagu zaczął głosić zmartwychwstanie Jezusa. „Gdy usłyszeli o zmartwychwstaniu, jedni się wyśmiewali, a inni powiedzieli: «Posłuchamy cię o tym innym razem»” – czytamy w Dziejach Apostolskich (Dz 17, 32). Idea zmartwychwstania wydawała się im tak niedorzeczna, że samo słowo anasthasis (zmartwychwstanie), które w języku greckim jest rodzaju żeńskiego, wzięli za imię jakiejś nowej bogini, a św. Pawła za głosiciela „nowych bogów”: Jezusa i jakiejś Anasthasis. Życie bez perspektywy zmartwychwstania, a więc jakiegoś nowego „życia po życiu”, w pewnym sensie pozbawiało znaczenia tę ziemską egzystencję.
Roberto Calasso w książce poświęconej mitom greckim pt. Zaślubiny Kadmosa z Harmonią tak oto pisał o życiu bez perspektywy zmartwychwstania, a w konsekwencji także nagrody i kary: „Życia nie można ozdrowić, trzeba je przyjąć takie, jakie jest, z całym jego złem i z całą jego wspaniałością. Można więc było tylko życzyć sobie, by utrzymać się jeszcze na szczycie fali, zanim przyjdzie zapaść się w mrok stromego wiru. (…) Śmiercią było to nagłe spadanie, kiedy już osiągnęło się szczyt swego istnienia na świecie. Najbardziej przerażającym aspektem homeryckich zaświatów jest obojętność, która pojawia się w miejsce kary. Po cóż wobec tego wyważać zasługi i winy, skoro wszyscy staną się tacy sami, bierni, widmowi, spragnieni łyku krwi, żeby móc nią wzmocnić te resztki duszy, których ogień stosu nie spopielił do końca i nie wydał bez reszty białym kościom?”.
Inny, ale podobny
Wątpliwości wobec idei zmartwychwstania – zarówno wśród Żydów, jak i wśród Greków – brały się z przekonania, że zmartwychwstanie to nie jest jakaś metafora, poetycki obraz, który słowem tym określa stan przemiany, odmiany, nowych możliwości, wewnętrznego odrodzenia. Chodziło raczej o niezdolność wyobrażenia sobie jakiegoś nowego sposobu życia w ciele – w tym ziemskim czy też w jakimś innym. Praktyczność tego problemu bardzo dobrze ujawniła się we wspomnianej już rozmowie saduceuszy z Jezusem, którego pytano o to, czyją żoną będzie kobieta, która miała po kolei siedmiu mężów. Analogiczne rozumienie obu rzeczywistości: tej przed śmiercią i tej po zmartwychwstaniu nastręczało i nastręcza nadal wiele trudności, co widać choćby w naszych pogrzebowych oczekiwaniach co do tego, gdzie, obok kogo i pod czym spocznie nasze zmarłe ciało. Zaświaty, do których zmierzamy, stają się nagle równie realne jak ten świat, który opuszczamy.
Przejmującym świadectwem takiej bardzo konkretnej wyobraźni zmartwychwstania i dalszego życia są monologi zebrane przez Angelikę Kuźniak w książce pt. Soroczka. Autorka zebrała w niej reportersko zredagowane rozmowy z ludźmi o ich ubraniach śmiertelnych, a więc tych przygotowanych do trumny. Jedna z bohaterek przyznaje: „Przed Bogiem chcę stanąć kolorowo, ale skromnie. (…) Rajstop do trumny nie chcę, bo jakbym, nie daj Boże, trafiła do piekła i się paliła, to strasznie by w nogi piekło. A jak już umrę i mnie ubiorą, to te, co ubierają, muszą trochę grosza mi wcisnąć do ręki. Żeby z gołą ręką nie puszczać na tamten świat. Gromnice mam. Nawet trzy. (…) Niech tylko nie zapomną mi do rąk włożyć, bo po ciemku to ja do Pana Boga nie trafię. (…) Nie chcę żadnych pomników. Żadnego kamienia. Tam i bez tego będę mieć ciężko”.
W wypowiedziach bohaterek i bohaterów dominuje przednowoczesna, może nawet na poły pogańska, koncepcja życia zmartwychwstałego. W przypadku człowieka nowoczesnego ludzka niezdolność wyobrażenia sobie tego, co nieznane, często prowadzi do powstrzymywania się od kreacji zaświatów. Człowiek przednowoczesny wyobrażał sobie świat zmartwychwstały jako inny, ale przecież bardzo podobny do tego, który przyjdzie mu kiedyś opuścić. Jest w tym jakieś upomnienie się o ciało, które będzie nosiło w sobie pamięć życia doczesnego. Znamienne jest to, że jedna z bohaterek Soroczki mówi: „Nie powiem tak jak w kościele się często mówi, że skóra to tylko powłoka. Powłoka to może być na pierzynę. To ja stoję przed tym lustrem”. I nie można odmówić tej kobiecie poprawnej intuicji. Przecież Chrystus Zmartwychwstały – choć w ciele uwielbionym – nosił ślady męki, a więc miał ciało pamiętające życie, noszące jego ślady.
Narodzenie
Pytanie o powstanie z martwych implikuje konieczność wcześniejszego postawienia pytania o to, kiedy mamy do czynienia z „życiem martwym”, choć to przecież wyrażenie wewnętrznie sprzeczne. Czy rzeczywiście martwe życie to dopiero ten etap, który rozpoczyna się naszą śmiercią? Wrócę jeszcze do bohaterek Soroczki. Jedna z nich tak oto kończy swój monolog: „Co tu dużo gadać, człowiek rodzi się na śmierć, a umiera na życie”. Można by tutaj szukać analogii do Heideggerowskiego „Sein zum Tode”, a więc „bycia-ku-śmierci”.
Wydaje mi się jednak, że wyrastająca z wiary mądrość cytowanej bohaterki wykracza poza próg śmierci. Jej horyzontem jest życie. Przypomina mi to dialog zawarty w Czasie otwartym ks. Janusza St. Pasierba. Autor wspomina dzień pogrzebu jednego ze swoich przyjaciół i rozmowę z kolegą, który miał mu towarzyszyć w pogrzebie. Na – wydawałoby się – oczywiste stwierdzenie Pasierba o swoim przyjacielu: „On umarł, a my żyjemy”, kolega zareagował słowami: „On żyje. To my umieramy”.
Te dwa świadectwa odwracają zupełnie myślenie o życiu i śmierci. Niemożność wyobrażenia sobie zmartwychwstania miała – moim zdaniem – swoje głębokie źródło w skądinąd narzucającym się z doświadczenia przekonaniu, że tutaj – w tym świecie – jest życie, a po nim jest śmierć, z której nikt nie powrócił. Wiara odwraca tę perspektywę: tutaj jest śmierć, dopiero tam jest życie. Powstanie z martwych nabiera wówczas zupełnie nowego znaczenia: to nie jest odrodzenie czegoś, co się na tym świecie zestarzało, ale jest to dopiero – nawet nie nowe, ale właściwe, prawdziwe narodzenie.
Był martwy, a żyje
Wszyscy znamy przypowieść o synu marnotrawnym. Kończy się ona słowami ojca, który zachęca, by cieszyć się i weselić, bo jego młodszy syn „był umarły, a znów ożył”. W trakcie studiów nad tą przypowieścią natknąłem się na interpretację Kennetha E. Bailey’a, który twierdzi, że słowo „znów” (i jego odpowiedniki w różnych tłumaczeniach) wprowadza fałszywą perspektywę. Ten egzegeta powołuje się na przekłady arabskie i syryjskie, a więc najbliżej kulturowo, w których nigdy nie pojawiało się słowo „znów”. Bailey proponuje tłumaczenie: „był martwy, a żyje”. Idąc dalej w tej interpretacji, trzeba powiedzieć, że starszy syn wciąż jest martwy, bo jeszcze nie rzucił się w ojcowskie ramiona.
Człowiek ożywa dopiero w rękach miłosiernego Ojca, a dopóki nie wpadnie w Jego ramiona, jest martwy. I to jest istota tej odmiennej perspektywy: choć tutaj, w tym świecie jesteśmy cieleśnie żywi, to duchowo „martwi”. Powstaniemy z martwych dopiero wtedy, gdy w godzinie śmierci spotkamy Boże miłosierdzie. Zmartwychwstanie do nicości, do niebytu, do życia widmowego, do wiecznego błądzenia, nie ma ani sensu, ani uzasadnienia. Z martwych powstać można jedynie do życia. Miał więc rację hiszpański bandyta Juan Sala y Serrallonga, który w godzinę śmierci na szubienicy prosił kata: „Umrę, odmawiając Credo; ale nie wieszaj mnie, póki nie powiem: wierzę w zmartwychwstanie ciała”. Zdaje się, że ten bandyta, pobratymca tamtego łotra z krzyża, o życiu prawdziwym wiedział więcej niż niejeden z nas.
„Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11, 25–26) – mówi Pan. I może nas to dziwić, ale wciąż są wśród nas ludzie, którzy wierzą w to bardzo konkretnie, rzeczowo i namacalnie. Bo skoro życie, to jak tam można by żyć bez butów, sukienki, bez książeczki do nabożeństwa?