Monika Białkowska: Często Ksiądz to powtarza: „Nie chcę moralizować”. Ale przecież Kościół ma prawo mówić, co jest dobre, a co jest złe. Ma prawo nazywać grzech po imieniu. To gdzie jest ta granica – między uczeniem moralności a moralizowaniem? Gdzie ją Ksiądz wyznacza?
Ks. Henryk Seweryniak: Czytałem jakiś czas temu tekst, który mocno poruszył wielu, również księży. Zachwycaliśmy się, że fenomenalny opis, że cała prawda o tych, którzy brali udział w strajkach kobiet. Ale po jakimś czasie przyszła refleksja: to nie jest cała prawda. Niepokoi mnie, kiedy ktoś staje z boku i woła: „Mówię do was: nawróćcie się!”. Niepokoi mnie, jeśli my księża bardzo szybko w kazaniu przechodzimy od Ewangelii do pouczania, karcenia i do tego, czego ludzie serdecznie mają dość: do opowieści o gender, aborcji i LGBT. Co robię, żeby spotkać, usiąść razem? Co się stało, że za moimi słowami, czynami nie czuć już powiewu Zmartwychwstania? Co zaniedbałem, że nie mamy już wspólnego języka?
MB: Cóż. Nie przypadkiem w potocznym języku mówi się o tym, że ktoś mi „wygłosił kazanie”. To przecież właśnie o połajanki w tym powiedzeniu chodzi.
HS: Myślę, że to jest przede wszystkim kwestia języka. Mówienia z góry, komenderowania. Nieznośne jest to powtarzanie: „to twój obowiązek”, „musicie”, a jak ktoś jest inteligentniejszy, to powie, że „trzeba nam”. Papież Franciszek mocno przed tym ostrzega, między innymi w encyklice Evangelii gaudium. Mówi, że wierni nie przychodzą do kościoła po naganę, tylko po nadzieję i dobrą nowinę. „W każdym przypadku jeśli kaznodzieja wskazuje na coś negatywnego, to ma także starać się pokazać pozytywną wartość, która pociąga, aby nie zatrzymywać się na narzekaniu, na żaleniu się, na krytyce lub na wyrzutach sumienia”. Uważam, że jak się staje przed ludźmi, nie tylko na ambonie, bo na wykładzie też – to jest ważne, żeby pokazywać to, co ludzi pociągnie, co będzie dla nich wartością, jakąś opowieścią o życiu, a nie powtarzać, że „nie wolno, nie trzeba, nie powinniśmy”. Halik powie, że papież Franciszek „zamiast moralizowania zaproponował duchową służbę, zamiast wywyższania się bliskość, zamiast osądzania szacunek dla indywidualnego sumienia”.
MB: Chyba rozumiem, o co chodzi z tą pozytywną wartością. Wielki Post już się kończy, ale w tym roku w naszym Pomocniku Wielkopostnym uparłam się – tak sama, wewnętrznie – na to, żeby każdego dnia w każdym fragmencie Ewangelii znaleźć nadzieję. Żeby nie czytać tych fragmentów trochę „z automatu”, ale tak długo kopać, aż znajdzie się właśnie nadzieja. Bo przecież to jest Ewangelia, więc nadzieja musi w niej być! I przekonałam się na własnej skórze, jakie to było trudne. Dużo łatwiej jest powiedzieć, o czym nas Pan Jezus tu uczy, co powinniśmy, czego nam nie wolno – niż nazwać piękno i dobro, które z tego płynie. Bez morałów…
HS: Genialny fragment znalazłem u Miodka. Kilka lat temu na jednej z konferencji naukowych poświęconych komunikacji w Kościele przygotował on wystąpienie zatytułowane: „Nie obmyślać kazań przy goleniu – o języku współczesnego kaznodziejstwa”. Profesor mówił tam o tym właśnie, że za dużo jest u nas taniego moralizowania i kończył: „Zostawcie coś sumieniu katolika”.
MB: Wrócę do tego, od czego zaczynałam. Ktoś powie: Kościół musi uczyć o grzechu! Musi wyraźnie wskazywać, co jest dobre, a co złe. Musi być drogowskazem i ma wręcz obowiązek występowania przeciwko grzechom!
HS: „Zostawcie coś sumieniu”. Ludzie nie zawsze chcą wybierać dobrze, ale pokrzykiwanie na nich niczego tu nie zmieni. Zazwyczaj wiedzą, jakie jest nauczanie Kościoła na temat aborcji. A jeśli nawet się zdarzy, że nie wiedzą, to do kościoła przychodzą przede wszystkim po to, żebym ja ich porwał do nadziei, do wiary w to życie. Przychodzą, żebym pokazał im wartość, dla której warto żyć, dla której warto się czasem męczyć, dla której warto się poświęcać.
MB: Ale to już nie jest tylko kwestia języka. To coś dużo więcej, to przecież chodzi o treści. Pamiętam taki czas, kiedy pewnie przez dwa czy trzy lata w parafii słuchałam takich właśnie moralizatorskich kazań. Dwaj księża ciągle na nas krzyczeli i udowadniali nam, jak to jesteśmy źli, słabi, grzeszni i beznadziejni. Z kościoła człowiek wychodził z wielkim kamieniem na plecach i na dodatek nie wiedział, co z nim zrobić. I wtedy przyjechał ksiądz, gość z Czech. Młody, uśmiechnięty, z takim wewnętrznym spokojem. Mówił po czesku, więc niewiele z tego rozumieliśmy, poza jednym, poza powtarzającym się refrenem: nie bójcie się. To było – oszałamiające. I mówię to z pełną świadomością wagi tego słowa. Pamiętam tamten moment, wszystko, gdzie stałam i jak światło wpadało przez witraże do kościoła. „Nie bójcie się!”. Od lat nikt tak do nas nie mówił… Ten ksiądz jednym kazaniem zrobił więcej dobrej roboty niż tamci dwaj przez lata. Przy nim chciało się być dobrym. Po prostu. A jak już się chce, to i sposób się znajdzie…
HS: To jest jasne, że nie ma Ewangelii bez wymagań moralnych. Ale te wymagania Jezusa są piękne, są pociągające. Jeśli patrzę na krzyczące, protestujące dziewczyny – co to da, że będę grozić palcem? Że będę oskarżał? Przecież najwyżej wzruszą ramionami.
MB: Poza tym – cóż. Kim innym są ci młodzi jak nie wychowankami tego pokolenia, które dziś grozi im palcem? Czyja to jest porażka, że nie posłuchali morałów? Kto był nieskuteczny? Kto nie trafił? Kto nie zachwycił, nie przekonał? To nie do tych dzieciaków zbuntowanych trzeba mieć dziś pretensje. To ich wychowawcy się nie sprawdzili.
HS: Tylko co teraz zrobić? Trzeba głosić moralność, to jesteśmy zgodni. Potrzebny jest też w tym jakiś entuzjazm, którego mi brakuje – entuzjazm z mówieniu, w naszym byciu z ludźmi. Łatwo jest ponarzekać na świat, łatwo zasłonić się jakimś okrągłym zdaniem z Jana Pawła II, łatwo krzyczeć „nawróćcie się”. To jest moralizowanie. Tylko co ci moralizujący powinni zrobić? Co im mamy dziś powiedzieć?
MB: Nic. Bo jak zaczniemy im mówić, co „powinni”, to też będzie moralizowanie. Jeśli nie umieliśmy zachwycić zachwycaniem Ewangelią, zamiast moralizowania – to będzie nasza mała porażka…