Tak jak zamach z 11 września 2001 r. oznaczał zmianę paradygmatu globalnego bezpieczeństwa, tak 20 lat później jesteśmy świadkami zmiany roli platform cyfrowych w naszej demokracji”. W ten sposób unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego Thierry Breton skomentował w styczniu blokadę kont Donalda Trumpa w mediach społecznościowych. Innymi słowy, porównał wagę tego wydarzenia do tego, co stało się blisko 20 lat temu, gdy samoloty kierowane przez terrorystów wleciały w wieżowce WTC.
Amerykański precedens
Skandal wybuchł dokładnie 6 stycznia tego roku, niedługo po wejściu na Kapitol grupy zwolenników ustępującego prezydenta USA. Wówczas najpierw Twitter, a potem również Facebook i należący do niego Instagram zablokowały konta Donalda Trumpa, argumentując, że złamał on regulamin ostatnimi postami, w których „nawoływał do nienawiści”. W przypadku Twittera już wiadomo, że blokada ma charakter trwały, czyli Donald Trump nie będzie mógł w przyszłości założyć na tym serwisie nowego konta pod własnym nazwiskiem.
– To absolutny precedens. Po pierwsze dlatego, że wydarzył się w USA, gdzie dotychczas wartością najwyższą była wolność. Teraz okazało się, że są wartości jeszcze wyższe. Po drugie, precedens dlatego, że nie było podobnego przypadku w historii – komentuje medioznawca i analityk social mediów prof. Monika Przybysz z UKSW. Jej zdaniem mógł być to rodzaj odpowiedzi właścicieli największych platform social mediowych na wykorzystywanie ich potencjału przed wyborami prezydenckimi w USA w 2016 r.
– Wówczas na różne sposoby Trump wykorzystywał siłę działania tych serwisów w szerzeniu swojej narracji. A one nie mogły nic z tym zrobić – dodaje.
Przypadek Donalda Trumpa jest najbardziej jaskrawym ukazaniem sporu, jaki coraz mocniej przybiera na sile w kontekście social mediów. Nie jest to jednak przypadek jedyny, ponieważ zjawisko cenzurowania w nich treści albo w ogóle blokowania Twittera, Facebooka, YouTube’a czy Instagrama na różnych płaszczyznach pojawia się od kilku lat. Dokładniej: od momentu, w którym przestały być one po prostu stronami internetowymi służącymi rozrywce, a stały się nowym, nieznanym dotychczas rodzajem medium, gdzie teoretycznie dotychczasowy „odbiorca” mediów mógł stać się nadawcą.
Oblicza cenzury
Pierwszą płaszczyzną tego zjawiska jest sytuacja owych mediów w krajach o ograniczonej lub nieistniejącej demokracji, takich jak Chiny, Indie, Syria, Korea Północna czy Iran. Tam działanie „zachodnich” social mediów jest albo całkowicie zablokowane przez władze, albo zablokowane przez właścicieli owych mediów na żądanie władz. Powodem ma być teoretycznie nieistnienie w nich ręcznej moderacji, czyli odcinanie się od odpowiedzialności właścicieli za treści publikowane przez użytkowników.
Według strony amerykańskiej Wikipedii poświęconej zjawisku cenzury na Facebooku zdarzyło się to dotychczas w 27 krajach świata. Jeśli zaś chodzi o Twittera – w 16. Cenzury te jednak różnią się między sobą i najczęściej nie mają charakteru stałego. Strony social mediów były blokowane na żądanie władz krajów w czasie trwania w nich różnych rewolucji czy zamieszek (Egipt, Turcja, Wietnam, Sri Lanka). Najczęściej była to blokada konkretnych stron w tych serwisach czy wybranych postów, które zdaniem władz zaostrzały sytuację w kraju.
Wybiórczą cenzurę, w porozumieniu z właścicielami tych mediów, stosowały lub nadal stosują także kraje demokratyczne, takie jak Francja, Austria czy Niemcy. Tam zabronione jest zaprzeczanie Holokaustowi oraz publikowanie treści nazistowskich, jeśli więc takie wpisy lub strony się pojawiają – serwisy od razu je blokują.
Zdarzały się również przypadki nielegalnego wymuszania przez władze krajów blokowania określonych treści. Tak było np. w Rosji w 2014 r., kiedy Kreml zaszantażował właścicieli Twittera całkowitym odcięciem tego serwisu w tym kraju, jeśli nie zrobi czegoś z „proukraińską propagandą” szerzoną przez użytkowników z Rosji. Twitter ustąpił i zablokował tworzone przez Rosjan strony, opowiadające się w ówczesnej wojnie po stronie Ukrainy.
W podobny sposób próbowano „ugrywać” swoją politykę także w Korei Południowej w czasie różnych napięć z Koreą Północną.
Poligon na Antypodach
Ciekawym przypadkiem jest również niedawna sytuacja w Australii, której rząd pracuje właśnie nad ustawą regulującą działanie social mediów. W swym pierwotnym kształcie ustawa nakazywała ich właścicielom dzielenie się częścią zysków z wydawcami, których informacyjne treści są w tych serwisach udostępniane. Ilekroć ktoś udostępniłby na Facebooku czy Twitterze artykuł pochodzący z australijskiego serwisu informacyjnego, telewizji czy gazety – właściciele Twittera czy Facebooka musieliby wydawcy owego medium zapłacić.
Facebook ostro zaprotestował, odcinając wszystkim swoim użytkownikom na terenie Australii dostęp do jakichkolwiek stron newsowych udostępnianych na nim. Jeśli więc ktoś wstawił na swojej „tablicy” link do artykułu newsowego – link przestawał być aktywny, a pokazywał się komunikat błędu.
Tak ostre zagranie doprowadziło do rozmów przedstawicieli rządu w Canberze z przedstawicielami Facebooka. Rozmowy zakończyły się ugodą. Facebook przywrócił możliwość udostępniania stron newsowych, w zamian za co władze Australii obiecały poprawki w ustawie, które będą wymagać podpisywania specjalnych umów na udostępnianie treści między wydawcami mediów tradycyjnych a Facebookiem. Właśnie te umowy mają w przyszłości regulować sprawę ewentualnego dzielenia się zyskami.
– Nie ma wątpliwości, że staliśmy się dla świata poligonem doświadczalnym. Tak wiele innych krajów przygląda się temu, co teraz dzieje się w Australii – przyznał wprost australijski kanclerz skarbu Josh Frydenberg.
Rzeczywiście, w żadnym z krajów demokratycznych ciągle nie istnieje prawo kompleksowo regulujące sposób funkcjonowania w danym miejscu social mediów, choć w wielu z nich trwają prace nad uchwaleniem takiego prawa. Także w Polsce. Chodzi nie tylko o kwestię zysków czy dzielenia się zarobkiem, ale przede wszystkim o sprawę odpowiedzialności za treści publikowane w social mediach. Na to właśnie zwrócił uwagę w swoim słynnym artykule cytowany na początku kanclerz UE Thierry Breton. „Blokując konto Donaldowi Trumpowi, właściciele tych mediów uznali swoją odpowiedzialność za publikowane w nich treści. Teraz nie mogą już się jej wyprzeć, twierdząc, że świadczą jedynie usługi hostingowe” – napisał.
Zdaniem prof. Moniki Przybysz wszystkie kraje, w których działają social media, powinny mieć prawo regulujące ich status. – Dzięki temu mogą przede wszystkim ochronić wartości uznawane w danym miejscu za najcenniejsze. Jest to jednak trudne o tyle, że ustalanie prawa jest pewnym długotrwałym procesem, zaś największe dziś serwisy społecznościowe i problemy wynikające z ich działalności rozwijają się błyskawicznie – zauważa prof. Przybysz.
Rząd dusz
Kwestią do regulacji pozostaje bez wątpienia sprawa władzy czy – jak wolą mówić zarządzający social mediami – wpływu. Facebook, Twitter, Instagram, TikTok czy YouTube są potężnymi narzędziami wywierania wpływu na ludzi, a nawet manipulacji. Istniejące w nich algorytmy sterują treściami pokazywanymi użytkownikom nie tylko na podstawie ich preferencji (widzę to, co jest podobne do tego, co wcześniej „polubiłem”), ale również na podstawie umów z reklamodawcami oraz niejasnych wytycznych, na Facebooku zwanych „edge rankiem” (dosłownie „znaczenie brzegowe”). To jest właśnie idealne miejsce na wprowadzanie cenzury i pole zarzucania właścicielom tych mediów, że chcą przejąć „rząd dusz”.
– Oni zdają sobie sprawę ze swojego wpływu. W tym wpływie nie chodzi zaś o władzę dla samej władzy nad ludźmi, ale o zysk, o pieniądze, gdzie najcenniejszą walutą jest nasza uwaga, sowicie opłacana przez reklamodawców – uważa prof. Monika Przybysz.