Cieszcie się! – nawołuje Kościół na półmetku Wielkiego Postu. Wezwanie to brzmi dość zaskakująco, tym bardziej że pojawia się w okresie pokuty i umartwienia, w czasie gdy przyglądamy się naszym słabościom i grzechom i szukamy dróg nawrócenia. A jednak Kościół woła: „Weselcie się!”.
Powody tej radości odnajdujemy dzięki czytanej tego dnia Ewangelii. Jezus odsłania je w rozmowie z Nikodemem. „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Taką radosną nowinę przekazuje Nauczyciel pokornemu faryzeuszowi. Filozof Gabriel Marcel zapisał: „Kochać kogoś to mówić: ty, ty nie umrzesz nigdy”. Taką miłość – miłość, która na wieczność ocala od śmierci – wyznaje nam Najwyższy. Człowiek może do takiej miłości tęsknić, może jej pragnąć – dla siebie, dla najbliższych sobie osób, ale tylko Bóg może taką miłość obiecać, tej obietnicy być wiernym do końca i zapłacić za nią cenę krwi ukochanego Syna. „Nigdy nie umrzesz” – mówi Pan do każdego z nas. Gwarancją tej obietnicy jest Jezus Chrystus.
W samym środku wielkopostnych zmagań słyszymy więc dziś przypomnienie ich najgłębszego sensu: to nie grzech jest ważny, ale miłość. To nie na zło trzeba nam patrzeć, nie na nim koncentrować uwagę. Mamy patrzeć na krzyż – na Tego, który zło pokonał i dzięki temu dał nam życie wypełnione miłością bez miary i bez końca. Oto najwspanialsze orędzie, które trzeba nieść światu. Naprawdę cały świat może doświadczyć radości Ewangelii, bo ukochał go Bóg.
Jezus mówi Nikodemowi, że nie przyszedł na świat po to, by świat potępić, ale by go zbawić. O tej perspektywie nie wolno zapominać chrześcijanom zaangażowanym w walkę z przeróżnymi zagrożeniami, konfrontującym się z ludźmi, którzy myślą i żyją inaczej, nie zawsze zgodnie z kodeksem uczniów Chrystusa. Nietrudno ulec pokusie potępienia osoby, z którą się nie zgadzamy. Łatwo przychodzi ferować wyroki, wydawać osąd, pouczać. Jednak czy to jest właściwa droga dotarcia do drugiego człowieka? Co skłania do nawrócenia – słowa potępienia czy miłości? Jeśli uczciwie przyjrzymy się naszej osobistej historii więzi z Bogiem, to z pewnością odkryjemy, że u jej podstaw nie leżą oskarżenia lub zapowiedzi otrzymania kary boskiej, ale doświadczenie miłości. To miłość przemienia człowieka.
Taką ukrytą przed oczyma postronnych historią jest spotkanie Jezusa z Nikodemem. Jeden z najwybitniejszych dostojników żydowskich przychodzi do Nauczyciela pod osłoną nocy. Może się boi ostracyzmu? Może przed środowiskiem, w którym żyje, chce ukryć pytania i wątpliwości, jakie się w nim zrodziły pod wpływem Jezusowego świadectwa? Jezusa jednak te kwestie nie interesują. Najważniejszy dla Niego jest fakt, że ten pobożny i mądry Żyd nie boi się pytać, że nie zamknął – jak jego pobratymcy – serca i umysłu na posłannictwo Zbawiciela. Ich wzajemna relacja jest pełna szacunku, a ze strony Nikodema – nieukrywanej fascynacji. Cieszący się wielkim autorytetem uczony i szanowany faryzeusz nie boi się przyznać, że spotkanie z Jezusem zachwiało jego niezmąconym dotąd przekonaniem, że idzie właściwą drogą.
Spotykamy go później na kartach Ewangelii jeszcze kilka razy, w najbardziej znaczących dla misji Jezusa i bolesnych momentach sądu, męki i śmierci. Nie dowiemy się w sposób jednoznaczny, czy Nikodem został uczniem Jezusa. Możemy jednak być pewni tego, że wiedział o tym Chrystus. Bóg jest cierpliwy. Szanuje czas dojrzewania człowieka i dla każdego ma indywidualną propozycję. Chorych uzdrawia, płaczących pociesza, odpuszcza winy grzesznikom i… spotyka się w ciemnościach z sędziwym i pobożnym człowiekiem, czekając aż ten zrozumie, że Jezus jest Światłością świata, sensem życia i samą Miłością. Skoro więc Ten, który jest Panem czasu, szanuje czas, jaki jest potrzebny człowiekowi, by do Niego przylgnął, to i Jego uczniowie, choćby powodowani największą gorliwością i płonący pragnieniem zbawiania świata, powinni umieć zatrzymać się przed ukrytą tajemnicą działania Boga w ludzkim sercu.