Jak zauważył papież Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est, w historii miłości, którą opowiada nam Biblia, Bóg wychodzi naprzeciw człowiekowi i próbuje go zdobyć. Bóg w Jezusie zdobywa nas, wyznaje nam miłość aż do dramatu krzyża i objawień Zmartwychwstałego. O takiej miłości mówi Jezus do Nikodema, który odwiedził Go pod osłoną nocy.
Dla chrześcijan wszystkich czasów symbolem tej miłości stał się krzyż. Papież zwraca uwagę, że w śmierci Jezusa na krzyżu dokonuje się „zwrócenie się Boga przeciwko samemu sobie”. Jego umiłowany Syn bierze na siebie ciężar naszych win nie po to, by nas z nich rozliczać i osądzać, ale po to, by uwolnić człowieka, podnieść go z jego słabości i zbawić. To miłość w najczystszej, najdoskonalszej postaci, nie tylko nieoczekująca niczego w zamian, ale przebaczająca, wyzwalająca, obdarzająca bez miary. To miłość nie-ludzka, bo tylko Bóg może kochać w ten sposób. Tylko On może kochać w nieustannym dawaniu. Człowiek, aby kochać, potrzebuje najpierw przyjąć miłość, bo sam nie jest przecież jej źródłem. „Kto chce ofiarować miłość, sam musi ją otrzymać w darze” – pisał Benedykt XVI.
Jeśli więc uginamy się pod ciężarem zła doświadczanego od świata czy drugiego człowieka, popełnianego przez nas samych i raniącego innych, jeśli czujemy się bezradni wobec mocy grzechów i upadków – naszych własnych i cudzych – tylko tyle możemy zawsze zrobić: spojrzeć na krzyż, na Jezusa wywyższonego na nim z miłości. Tylko tyle i aż tyle potrzeba, by na nowo uwierzyć Bogu, że nas kocha, że nie przyszedł, by nas osądzać, ale po to, by dać nam zbawienie i uwolnić od zła. Nasze spojrzenie na krzyż jest początkiem tej drogi. Dzięki wpatrzeniu w Umierającego człowiek odnajduje nadzieję.
Bóg próbuje nas zdobyć, ale nie zniewala miłością. Słyszymy: kto uwierzy, będzie zbawiony, kto nie wierzy, już jest potępiony. Już jest potępiony, bo życie bez miłości jest smutne i jałowe. Mamy więc wybór: albo uwierzymy Bogu, że nas kocha, albo Go odrzucimy, skazując się na życie pozbawione sensu.
Miłość jest spotkaniem, dzieje się w relacji, w dialogu, w otwarciu. Czasem to spotkanie, jak spotkanie Jezusa z Nikodemem, odbywa się w mrokach nocy, ale miłość rozprasza ciemności. Chrześcijanie nie wpatrują się w krzyż, bo lubują się w cierpieniu. Czynią to, by w jego świetle odpowiedzieć miłością na miłość.
Czy w Ukrzyżowanym łatwo zobaczyć światło, które przyszło na świat? Bynajmniej! Jeśli więc mamy trudność z rozpoznaniem Boga w cierpiącym na krzyżu Zbawicielu, jak Go rozpoznamy w ludziach cierpiących wokół nas?
Łatwo przychodzi nam zapomnieć, że Bóg tak ukochał świat, że wszedł weń do końca, w poszukiwaniu człowieka poszedł do samego końca, na dno upadku grzeszników i gorszycieli, do granic cierpienia niewinnych. Wszedł w sam środek naszych ciemności, by rozproszyć je swoim światłem. Bez światła nie ma życia. Jeśli go nie przyjmiemy, jeśli nasz wybór wciąż będzie padał na mrok, w którym łatwiej ukryć kłamstwa, złe postępki i upadki, skazujemy się na umieranie w ciemnościach. To nie jest życie, ale powolna śmierć. Człowiek, który nie ma nic do ukrycia, jest przejrzysty i prawy, nie obawia się światła, nie boi się, że jego czyny zostaną oświetlone, bo jego sumienie jest czyste.
Patrzmy na krzyż, na bijący od niego blask miłości, który rozświetla mroki naszych ludzkich dróg. Wpatrujmy się w wywyższonego, ukrzyżowanego Pana. Nie odcinajmy się od Źródła miłości, nie odwracajmy od niej oczu, bo tylko otrzymując ją, będziemy mogli dawać ją w darze innym.