Jak myśli młodzież? Już w 2002 r. instytut badawczy Barna Group opublikował badania, pokazujące że współczesne nastolatki są skłonne wierzyć w relatywizm prawdy. To znaczy większość z nich była przekonana, że nie istnieje obiektywna prawda (zwłaszcza w kwestiach moralności), a tylko prawdy indywidualne. To, że coś jest prawdziwe dla mnie, nie oznacza, że jest prawdziwe dla ciebie. „Prawdę” nastolatki identyfikowały jako „głębokie, osobiste, oparte na emocjach przekonanie, że coś jest prawdziwe”. Badania prowadzone przez Barna w kolejnych latach na dużych grupach nastolatków pokazują nie tylko utrzymywanie się, ale i pogłębianie tego trendu.
Komu wierzyć?
Dlaczego młodzi przestali wierzyć w istnienie obiektywnej prawdy? W dużej mierze winny jest temu internet, a konkretniej – bogactwo sprzecznych ze sobą informacji, na które trafia każdy poszukujący tam wiadomości. Szczególnie jeśli szuka informacji na temat poruszający emocje, związany z systemem wartości czy doświadczanymi trudnościami. Dotyczy to takich tematów jak homoseksualizm czy transseksualizm, ale też mniej na pierwszy rzut oka kontrowersyjnych jak zdrowe odżywianie czy używki, a w ostatnim roku COVID-19.
Co gorsza, im bardziej skomplikowany problem (dużo czynników nań wpływa), tym więcej można znaleźć uproszczonych czy jednostronnych informacji, mieszających się z teoriami spiskowymi i satyrą.
Dobry przykład to kwestia gier komputerowych i agresji. Możemy spotkać się z badaniami pokazującymi zależność między graniem w gry pełne przemocy a wzrostem agresji. Lektura kilku badań pokazuje jednak, że wzrost agresji jest przejściowy. Istnieją też inne badania, pokazujące, że gry powodują wzrost agresywności, lecz nie ma to związku z przemocą w grze, a z nadmiernym (conocnym i wielogodzinnym) czasem grania. Można też trafić na badania, pokazujące, że gry nie powodują w ogóle podniesienia poziomu agresji, definiowanej jako „wejście w konflikt z prawem”. Czyli w tym wypadku badacze nie uznają za wzrost poziomu agresji niczego, co nie popchnęło gracza do ataku na drugiego człowieka, zakończonego interwencją policji.
Już w tym momencie pojawia się pytanie: komu wierzyć? Tyle że to nie koniec. W internecie znajdziemy blogi i wideoblogi nałogowych graczy, próbujących za wszelką cenę udowodnić światu, że ich kilkunastogodzinne codzienne granie nie jest problemem. Znajdziemy strony prowadzone przez zatroskanych, lecz nieznających się na temacie rodziców. Znajdziemy merytoryczne portale, poświęcone tej tematyce. Znajdziemy blogi parentingowe, na których pojawiają się artykuły, sponsorowane na przykład przez… firmy produkujące gry. A na koniec pojawiają się strony satyryczne, wykpiwające dorosłych próbujących chronić dzieci przed niebezpiecznymi grami.
Zwodnicze algorytmy
W takiej sytuacji zaczynamy przy ocenie informacji wierzyć własnym przeczuciom. One też jednak bywają zwodnicze. Zwykle jesteśmy bardziej skłonni dać wiarę temu, co odpowiada na nasze potrzeby lub lęki, temu, co zgodne z naszymi przekonaniami. I tu dochodzimy do kolejnego problemu związanego zwyczajnie z technologią. Algorytmy w wyszukiwarkach i w mediach społecznościowych uczą się, jakie informacje nas interesują i… zaczynają podsuwać podobne.
Powróćmy do przykładu gier. Zdesperowany nastolatek, któremu rodzice stanowczo zabronili grać dłużej niż godzinę dziennie, zaczyna przeszukiwać internet w poszukiwaniu argumentów. Znajduje blog znanego gracza, sarkastycznie wykpiwającego pokolenie internetowych dinozaurów i ich lęk przed nowymi technologiami. Ten poleca określone grupy graczy w mediach społecznościowych. Po pewnym czasie algorytmy zaczynają podsuwać jeszcze więcej źródeł tego typu, dowodzących, że obawy rodziców to bujda na resorach. W rezultacie chłopiec zostaje przekonany, że oto jego rodzice są niesprawiedliwymi tyranami.
Jak z tym walczyć?
Jak widać, choć teoretycznie w internecie możemy znaleźć informacje na każdy ważny temat, to trudno odróżnić, które wiadomości czy źródła są godne zaufania, które nie.
Niektórzy radzą sobie z tym, robiąc po prostu listę mediów uznawanych przez nich za wiarygodne. Tyle że nawet wydawałoby się rzetelnym portalom zdarzają się wpadki. Wystarczy sobie przypomnieć aferę „błękitnego wieloryba – gry, która zabija dzieci” sprzed kilku lat. Sensacyjne doniesienia o niej powtarzały bezrefleksyjnie największe portale informacyjne.
Podejście to odrzuca też bardzo wartościowe blogi prowadzone przez pasjonatów w danej dziedzinie. Nie są związani z żadnym medium, jednak wiedzę w danym zakresie mogą mieć na poziomie eksperckim.
Dlatego dobrym podejściem jest uczenie młodzieży (ale też i nas, dorosłych) wyłapywania oznak, sugerujących, że coś może być manipulacją lub dezinformacją (tak zwanym fake newsem) i weryfikowanie jej w kilku niezależnych źródłach.
Co powinno budzić czujność?
Brak źródeł. Zamiast tego pojawiają się frazy typu „znani eksperci twierdzą, że…” albo „większość naukowców jest zgodna, że…”, „jak powszechnie wiadomo”.
Niesprecyzowana data, miejsce, uczestnicy zdarzenia. Doskonałym przykładem są powielane w mediach społecznościowych łańcuszki o zaginionych osobach (głównie dzieciach), które po szybkiej weryfikacji okazują się dawno już zakończoną sprawą.
Podawanie źródeł sugerujących, że dany tekst jest satyrą. Na przykład „profesor I. Diota potwierdza”.
Powoływanie się na autorytet, który nim nie jest albo na przykład jest w zupełnie innej dziedzinie. Celebryta czy aktor wypowiadający się na tematy medyczne absolutnie nie jest autorytetem – nawet jeśli grał lekarza w serialu.
Źródła, które wyglądają podejrzanie, a po wrzuceniu kluczowej frazy w wyszukiwarkę wyniki odsyłają do tego samego tekstu powielanego w różnych mediach społecznościowych. Tak było na przykład z łańcuszkiem zawierającym szereg porad, jak walczyć z koronawirusem „od czeskich przyjaciół”, pochodzących niby od lekarza pracującego w Shenzhen.
Generalnie każde doniesienie, w którym dominuje przekaz emocjonalny, powinno budzić naszą czujność.
Co można z tym zrobić? Przede wszystkim to, co już opisałam: wybrać najbardziej charakterystyczną frazę z tekstu lub kluczowe dane i przekleić je w wyszukiwarkę. W tym momencie można ocenić inne źródła, w których dana informacja się pojawiła – na ile są wiarygodne.
Kolejna rzecz: w Google istnieje opcja wyszukiwania obrazem. Link do zdjęcia ilustrującego dane doniesienie (lub samo zdjęcie) należy wkleić w wyszukiwarkę, która wskazuje, gdzie jeszcze pojawiło się to zdjęcie. Często okazuje się, że budzące grozę zdjęcie zostało zrobione dużo wcześniej i ilustruje zupełnie inną sytuację.
Warto sprawdzić też oryginalną stronę, z której pochodzi informacja. Jeśli inne artykuły na tej stronie utrzymane są w sensacyjnym tonie typu: „Nie mogła uwierzyć, kto naprawdę porwał jej męża”, ilustrowane zdjęciem kosmitów, to raczej nie warto ufać zawartości serwisu.
Jeszcze jeden drobiazg: warto szukając informacji korzystać z różnych wyszukiwarek (nie tylko Google) – nagle poszerza się zakres informacji (poza te zgodne z naszymi dotychczasowymi oczekiwaniami).
Ostatni problem to cytaty wyrwane z kontekstu. Jeżeli coś dotyczy ważnej sprawy (zwłaszcza związanej ze światopoglądem), może się okazać, że cytowana wypowiedź została zmanipulowana. W tym wypadku należy poszukać całości wypowiedzi i brakującego kontekstu. Czasem dotyczy to przekręconych doniesień z badań naukowych.
Oczywiście te proste zabiegi nie załatwiają sprawy prawidłowego rozpoznania fake newsów, jednak doświadczenie pokazuje, że pomaga to zidentyfikować te najbardziej bezczelne. A to już dużo.