Temat na okładce może sugerować, że z katechetami żadnego problemu nie ma, a jest on jedynie po stronie tych, którzy umniejszają ich kompetencje i zaangażowanie. Żeby pracy katechetów przyjrzeć się bliżej i bardziej szczegółowo odnieść się do tych i podobnych opinii, przygotowujemy w „Przewodniku Katolickim” oddzielny materiał. Ukaże się on wkrótce. W mediach pojawia się jednak zbyt wiele krzywdzących opinii na temat katechetów, aby na nie od razu nie reagować. Nie będę oczywiście próbował dementować wszystkich negatywnych zdań o religii w szkole. Przypuszczam, że część z nich jest prawdziwa. Wiem jednak na pewno, że opowiadanie o katechetach, jakoby zarabiali więcej od innych nauczycieli albo z zasady mniej przykładali się do pracy niż inni nauczyciele, jest po prostu nieprawdą. Pisze na ten temat Hanna Sołtysiak, która w katechezie przepracowała sporo lat, a dzisiaj zajmuje się również doradztwem metodycznym (s. 16). Przypuszczam więc, że uprawianie takiej demagogii i puszczanie jej w obieg opinii publicznej może wypływać raczej z motywacji politycznych niż faktycznego oglądu rzeczywistości i troski o uczniów i szkołę. Takich opinii jest naprawdę wiele i bazują one na potocznych przekonaniach, które nie są w żaden sposób zweryfikowane z rzeczywistością.
Kilka lat pracowałem w szkole. Znam problem od środka. Nauczyciele religii bywają różni. Zgadzam się jednak z Hanną Sołtysiak, że jakością swojego nauczania nie odbiegają od poziomu innych. To nie ten czas, gdy katechetkę w szkole postrzegano jak kopciuszka, który nie umie się odnaleźć w rzeczywistości współczesnego zlaicyzowanego świata. Często jednak wymaga się od nich charyzmatyczności, jakiej wielu nauczycieli matematyki czy historii nie ma. Czy są temu winni, że są tacy jak inni? Czy możemy na nich zrzucać winę za problemy na katechezie, gdy przy wszystkich swoich talentach i słabościach robią to, co do nich należy? A przecież, i to bardzo często, angażują się oni w pracę z dziećmi i młodzieżą poza szkołą i nie zawsze otrzymują za to wynagrodzenie.
Właśnie dlatego, że taki mamy klimat, trudno przejść obojętnie obok wypowiedzi prezydenta miasta Poznania Jacka Jaśkowiaka, który dla „Faktu” zasugerował, że nie warto inwestować w lekcje religii w szkole, ponieważ młodzi ludzie coraz częściej nie chcą w niej uczestniczyć. I sugestywnie dodał, że „w porównaniu z rokiem szkolnym 2018/2019 miasto musiało wydać na religię w szkołach o 6 mln zł więcej”, nie wyjaśniając przy tym, skąd taka różnica w kosztach. „Miasto ponosi więc duży koszt, a efekt jest odwrotny do zamierzonego” – podsumował.
Zastanawiam się, czy rzeczywiście prezydent odnosi się do aktualnego problemu wypisywania się uczniów z religii, czy raczej powraca do starych swoich przekonań, ukształtowanych jeszcze wtedy, gdy ten problem nie był tak nasilony. Na przykład już w 2015 r. Jacek Jaśkowiak podpisał się pod obywatelskim projektem „świecka szkoła”, który zakłada brak finansowania lekcji religii w szkole z budżetu państwa. Czy wówczas opinia pana prezydenta była podyktowana narastającą laicyzacją młodzieży, czy raczej jego własnym przekonaniem, że szkołę należy zlaicyzować? Nie wspominając o powiązaniu aktualnych pytań o finansowanie religii w szkole z zahamowaniem inwestycji miejskich. To już naprawdę wygląda na zbijanie kapitału politycznego na antyklerykalnych emocjach. Dzisiaj jest to nie tylko modne, ale też bardzo proste. Choć niestety także ludzie Kościoła sami się do takiego stanu wiarygodności katolickiej wspólnoty przyłożyli.
Nie mam zwyczaju pisać tak mocnych słów pod adresem konkretnych osób.Pan prezydent nie może się jednak spodziewać, że po takich jego wypowiedziach nie będzie żadnych reakcji.
Jeśli rzeczywiście chcemy rozmawiać na temat religii w szkole, jakości jej nauczania, przyczyn wypisywania się uczniów z tego przedmiotu czy przyszłości finansowania go z budżetu miasta czy państwa… nie zaczynajmy od podgrzewania emocji związanych z brakiem pieniędzy na inwestycje. Jeśli jest możliwy dialog, a chyba możliwy jest zawsze, to w bardziej poważnym tonie.