Logo Przewdonik Katolicki

Kto nie kocha siebie, często rani innych

Dariusz Piórkowski
fot. Jakub_Wianecki

Jezus potwierdza nierozerwalną relację między miłością samego siebie a miłością bliźniego. Negacja lub brak akceptacji siebie nie ma nic wspólnego z Ewangelią. A często staje się powodem cierpienia innych.

Jedność przykazań miłości drugiego i siebie Jezus wyraża na różne sposoby. Uczonemu w Piśmie przypomina naukę podaną w Torze: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mk 12, 31), a swoim uczniom w Kazaniu na górze nakazuje: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” (Mt 7, 12).
Jednak czy nie zadziwia nas to, że miłość do samego siebie nie jest nakazana żadnym przykazaniem, w odróżnieniu od miłości do Boga i bliźnich? Co więcej, staje się miarą miłości do ludzi. Nigdzie nie znajdziemy precyzyjnego wyjaśnienia, na czym ten rodzaj miłości polega. Wczytajmy się więc bardziej w słowa Jezusa. Skoro miłość do samego siebie nie wiąże się z żadnym przykazaniem, to poniekąd ukrywa się w niej założenie, że to, czego oczekujemy od innych dla siebie, jest dobre.
 
Współczesna psychologia ma dużo racji
Człowiek z natury chce dla siebie dobrze. Można śmiało zaryzykować tezę, że nie jest urodzonym cynikiem, masochistą czy egoistą do potęgi. Nie chce sobie zadawać bólu, poniżać się i niszczyć swojego życia. Nie wszystko jest w nim zepsute, co najwyżej poplątane i poprzestawiane.
Św. Tomasz z Akwinu naucza, że „zarówno anioł, jak i człowiek z natury dąży do własnego dobra i własnej doskonałości, a to oznacza miłość własną”. Innymi słowy, doktor Kościoła wyklucza, aby prawdziwa miłość jedynie miała dawać, ale niczego nie przyjmować. Ludzka, zdrowa miłość nie jest całkowicie „altruistyczna” we współczesnym rozumieniu tego słowa. Nie kochamy drugiego, gdy niczego od niego nie oczekujemy dla siebie. Dobrze to wyraził również C.S. Lewis: „Stworzenie, które by stanęło przed obliczem Stworzyciela, chwaląc się: «Nie jestem żebrakiem, kocham Cię bezinteresownie»” – byłoby zuchwałe i głupie”.
Współczesna psychologia ma więc dużo racji i często jest sprzymierzeńcem miłości do samego siebie.
Wiele osób cierpi na tym świecie, ponieważ nie doświadczyli tego, że są wartościowi. Nie uznano w nich tego dążenia do dobra. Dlatego nie akceptują siebie lub jakiejś części siebie, nie wierzą w siebie, nie mają w związku z tym energii do życia i twórczości. Miłość samego siebie, którą dobra psychoterapia może „odgruzować” spod zwałów zniechęcenia i „nie-miłości” jest więc jakimś fundamentem, z którego wypływają inne formy miłości jako pochodne. Nie ma w sobie niczego z dyskredytowania we własnych oczach i uważania siebie za nic. Takie działania płyną zazwyczaj z doświadczenia głębokiego zranienia, odrzucenia i braku bliskości.
 
Fałszywe ja
Jeśli tak, to dlaczego tylu świętych piętnuje szkodliwość „miłości własnej”, używając tego samego określenia? Dla przykładu weźmy św. Ignacego Loyolę, który pisze w Ćwiczeniach duchowych: „I niech każdy pomyśli o tym, że we wszystkich rzeczach duchowych uczyni postęp tylko w tak wielkiej mierze, w jakiej wyrwie się ze swej miłości własnej, ze swej woli i ze swoich własnych korzyści” (ĆD, 189b).
W tym miejscu chodzi o miłość własną, która ewidentnie nie kojarzy się z niczym dobrym. To przeszkoda na drodze wzrostu duchowego, krępujące więzy, pewnego rodzaju narośl, która żeruje na zdrowej miłości do samego siebie. Istnieje niejako obok niej, ale nie bez niej. Czymże więc różni się „miłość własna” od tej miłości siebie, którą Jezus czyni kryterium miłości do bliźnich? Przede wszystkim, rujnująca człowieka miłość samego siebie, zwana także „fałszywym ja”, wyraża się w niewłaściwym ukierunkowaniu, w pragnieniu życia w oderwaniu od Boga. Jest to ciągła pokusa czynienia z siebie pępka świata. Dokonuje się to w naszych sercach. Świetnie ujmuje ten mechanizm Thomas Merton, zwracając uwagę, że „wszelki grzech bierze swój początek z założenia, że moje fałszywe ja, które istnieje tylko w moich egocentrycznych pragnieniach, jest fundamentalną rzeczywistością życia, której wszystko inne we wszechświecie jest podporządkowane”.
Miłość własna w złym sensie tego słowa nie ma w praktyce żywego odniesienia do Boga. Ale to nie wszystko. Ona również zaburza istotną część miłości, którą jest przyjmowanie. Człowiek, który „źle” kocha samego siebie, nie potrafi przyjmować darów, chociaż często nastawiony jest wyłącznie na branie. To paradoks. W końcu „miłość własna” to także druga strona tego samego medalu: okazywanie sobie nienawiści, poniżanie siebie we własnych oczach, brak wyrozumiałości wobec siebie zanurzone w perfekcjonizmie i ciągłym przekonaniu, że na każdą formę miłości trzeba zasłużyć.
Wracając jeszcze do św. Ignacego, trzeba dodać, że o właściwej miłości do samego siebie i wszelkich stworzeń decyduje czysta intencja. Jak święty ją rozumie? Przeczytamy o tym np. w Konstytucjach Towarzystwa Jezusowego: „Trzeba ich [kleryków] też często zachęcać, aby we wszystkim szukali Boga, uwalniając się w miarę możności od miłości wszelkich stworzeń, tak by całą miłość przenieść na ich Stwórcę, Jego miłując we wszystkich stworzeniach, a wszystkie stworzenia w Nim” (Konstytucje TJ, 288).
 
Słońcem jest On
Powierzchowna lektura tego zalecenia mogłaby nas doprowadzić do wniosku, że powinniśmy znienawidzić wszystko, co stworzone, bo tylko Boga należy kochać, a reszta jest nieistotna. Byłby to fatalny błąd, obraza Stwórcy. Miłość jest tutaj pokazana jako więź łącząca Boga z wszystkim. Ignacy rozumie „miłość wszelkich stworzeń” jako coś oderwanego od Stwórcy. Pod wpływem tej miłości człowiek patrzy na siebie i cały świat tak jakby Bóg nie istniał, jakby wszystko pochodziło z próżni lub było tworem ludzkim. A więc miłość „zła” rządzi naszym życiem wtedy, gdy wykluczamy z niego jakiekolwiek odniesienie do Boga i sądzimy, że to my jesteśmy słońcem, wokół którego wszystko krąży. Miłość prawdziwa jest wtedy, gdy we wszystkim dostrzegamy dar. Właściwie każdy grzech to dziecko niewdzięczności. Co więc znaczy miłować stworzenia w Bogu, w tym siebie samego? Przede wszystkim, widzieć w nich odbicie Stwórcy. Nie można nimi pogardzać ani czynić z nich źródła ostatecznego spełnienia, którym jest tylko Bóg. Dlatego podstawowym przejawem zdrowej miłości do samego siebie jest wdzięczność. Praktykowana nieustannie staje się też antidotum na diaboliczną „miłość własną”, która zatruwa życie i albo nadyma ego człowieka, albo czyni z niego nic nieznaczącego robaka.
Św. Ignacy w żadnym wypadku nie zachęca nas do pogardy wobec tego, co zostało nam dane, w tym do nas samych. Nie każe nam również zamykać oczu na słabość i cierpienie. Przeciwnie, tylko wtedy można je cierpliwie znieść.
Chodzi raczej o wolność wewnętrzną, abyśmy nie byli zniewoleni czymkolwiek, w tym naszymi egoistycznymi pragnieniami, które również na nas oddziałują. Wolność, która bierze początek z wdzięczności, oznacza radykalną zmianę spojrzenia na świat. Jezus powiada, że ta wolność powinna iść tak daleko, że ze względu na Boga nie będziemy się bali „stracić swojego życia”. Nie dlatego, że jest ono złe i małowartościowe. Ani nasze życie, ani nikt z nas nie jest po prostu bogiem.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki