Logo Przewdonik Katolicki

Bezkolizyjne znoszenie inności

o. Dariusz Piórkowski SJ
rys. o. Krzysztof Mądel SJ

Konflikty społeczne w Polsce i w Kościele powstają z wzajemnej wrogości. Ale czy tylko z tego powodu? Czy nie są one także, a może nawet przede wszystkim, efektem braku zdolności do znoszenia różnic między nami, i to często całkiem pozytywnych?

17 stycznia rozpoczyna się Tydzień Modlitwy o Jedność Chrześcijan. Nie jest to jednak tekst o podzielonym chrześcijaństwie. Raczej węziej, o Kościele katolickim w Polsce, w którym oficjalnie jesteśmy razem, ale w praktyce codziennego życia razem być często nie potrafimy. Chodzi oczywiście o jedność ducha, a nie tylko o etykietki i symbole. Jedność ta nie zakłada jednak, że w każdym detalu wszyscy musimy myśleć, czuć i wyrażać się tak samo. Na takiej wizji jedności opierają się bowiem wszelkie dyktatury i totalitaryzmy. W Kościele jest miejsce na różnorodność w ramach jedności. Dlaczego? Bo to Duch udziela nam rozmaitych darów i szanuje różne wrażliwości. Wie, że wśród nas są wierzący, którzy znajdują się na różnych etapach rozwoju, samoświadomości i wiedzy. I dlatego we wspólnocie Kościoła każdy powinien być mile widziany.
Nasilający się wewnątrzkościelny spór, który skutkuje chociażby tak symbolicznym obrazem jak wyprowadzanie się po 76 latach „Tygodnika Powszechnego” z kurii krakowskiej, z pewnością nie może nas uspokajać. Skłócony katolicyzm przekłada się bowiem nie tylko na brak pedagogicznego wpływu Kościoła na społeczeństwo, lecz także radykalnie obnaża nasze duchowe ubóstwo i ciasnotę, które nie pomogą nam odnaleźć się w dzisiejszym świecie. Czy przypadkiem źródło naszych podziałów, także tych w Kościele, nie znajduje się na poziomie znacznie głębszym, często nieuświadomionym, mianowicie tam, gdzie zakorzeniło się w nas wyuczone w czasie komunizmu czarno-białe podejście do rzeczywistości? A jeśli tak, to należałoby też zapytać, czy katolicyzm polski chce nas tej wady oduczyć, czy raczej ją pogłębić.

Gniewne mechanizmy
Wbrew pozorom nie tylko doznane zło najbardziej dzieli ludzi, chociaż tak nam się często wydaje. Nie potrafimy także „bezkolizyjnie” znieść inności. Św. Ignacy Loyola powiadał, że „jest czymś wielce niebezpiecznym chcieć wszystkich prowadzić tą samą drogą do doskonałości; taki człowiek nie rozumie, jak różne i jak liczne są dary Ducha Świętego”. Być może zapomnienie o tym, że to Duch Święty, a nie my, jest duszą Kościoła, sprawia tak wiele nieporozumień między nami. Sądzimy, że Duch prowadzi wszystkich jednakowo. A to nieprawda. Jedni modlą się na różańcu, inni odmawiają pacierz, jeszcze inni praktykują lectio divina, a są i tacy, którzy znajdują Boga w całkowitej ciszy, powtarzając w rytm oddechu imię „Jezus”. Czy możemy jednak orzec, że jeden jest z tego powodu bliżej Boga, a drugi dalej? Na jakiej podstawie? Uzurpowalibyśmy sobie wtedy rolę Boga, który przenika serca. Jestem przekonany, że często denerwuje nas w drugich jakaś ich dobra cecha, talent, temperament, inna wrażliwość czy sposób wyrażania siebie, których nie mamy albo mamy ich „za mało”. Jeśli brakuje nam otwartości na Ducha, te jakości działają na nas jak płachta na byka, niczym katalizator reakcji łańcuchowej. I rzeczywiście, w głębszym sensie jest to owoc grzechu, a może raczej znak naszego duchowego osłabienia – głęboko skrywanego i równocześnie odrzucanego poczucia, że nie jesteśmy kochani tacy, jacy jesteśmy. Albo wyobrażamy sobie, że Bogu można spodobać się tylko w jeden sposób – ten, który drogi jest nam. Patrzymy więc na drugiego, często żyjącego z nami lub obok nas, z mniej lub bardziej okazywaną zazdrością, rywalizacją, a nawet gniewem.
Z tym wiąże się drugi mechanizm, który buduje mury wrogości między ludźmi, także katolikami. Jest to oczekiwanie, że inni powinni spełnić nasze oczekiwania, a w tym mieszczą się nasze miary, sposoby działania, kochania, modlenia się, myślenia itd., które chcielibyśmy uczynić uniwersalnymi, aby poczuć się… bardziej kochanymi i pewnymi siebie. Bo gdybyśmy tylko stali się wyznacznikiem wszystkiego, to, jak sądzimy, wtedy dopiero bylibyśmy kimś. I znaczylibyśmy. Ale rzeczywistość i drugi człowiek niechętnie naginają się do wszystkich naszych wyobrażeń, pragnień i prób ich modelowania na naszą modłę.

Te ciosy bolą najbardziej
Sfrustrowane oczekiwanie powoduje odruch obronny – strzelamy do drugiego niezbyt dobranym słowem, miną, zaczynamy krytykować, docinać, przypisywać mu złe intencje, powoli dokarmiając własne niezaspokojenie. A przy tym rozpaczliwym wysiłkiem próbujemy jeszcze innych zmienić. I nic z tego. W sercu wzbiera bezsilność jak lawina schodząca z gór. W końcu ranimy się jeszcze mocniej – a najbardziej bolą te ciosy, które zadawane są bliskim. Stąd już niedaleko do urazy – trwałego, niegojącego się zranienia, wymierzonego jak cięcie skalpelem. I jeszcze posypujemy je solą smutku i zniechęcenia. Z urazy jątrzy się gniew niczym z cieknącego kranu, i podtrzymywany dłużej, wydaje na świat nienawiść. Na koniec już nie da się z tym żyć i wytrzymać. Ludzie przestają rozmawiać ze sobą, zamykają się w sobie, małżeństwa się rozchodzą, grupy i wspólnoty kościelne obrzucają się błotem, odsądzają od czci i wiary. No i co z tym wszystkim zrobić? Jak przerwać tę spiralę konfliktu, która tworzy przepaści między ludźmi?
Przyznam, że od paru lat jestem pod niegasnącym wrażeniem słów św. Pawła, które znajdziemy w Liście do Efezjan: „A zatem zachęcam was, ja, więzień w Panu, abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, znosząc siebie nawzajem w miłości” (Ef 4, 1–2). Słowa te padają w kontekście budowania jedności. Paweł zakłada, że w naszych wspólnotach nie będziemy we wszystkim zgodni i podobni. Trzeba też podkreślić, że apostoł pisze o, dosłownie, „chodzeniu drogą”, a nie postępowaniu w znaczeniu zachowań i postaw. Już ten obraz powinien nas uspokoić, że budowanie jedności to długi i wymagający proces. Ale chyba najbardziej dotyka mnie w tym zdaniu to, że jedną z ważnych form miłości, często jedyną, jest wzajemne znoszenie siebie. Kto by pomyślał? Nieczynienie drugiemu zła to już wyczyn. Oczywiście, podkreślenie przez apostoła, że źródłem postawy cierpliwej ma być miłość, nie pozwala jej sprowadzać do niezaangażowanej tolerancji, obojętności czy wzajemnej izolacji otoczonej murem wrogości. Miłość zakłada istnienie relacji i zainteresowania. Miłość, o której tutaj pisze apostoł, jest miłością boską, bezinteresowną – agape, pragnącą najpierw dobra drugiego. Ale rzecz ważna. Chodzenia po duchowej drodze zgodnej z powołaniem, pełnej pokory i łagodności wobec bliźnich, nie można narzucić. Św. Paweł jedynie zachęca. Nic dziwnego, trudno coś na kimś wymuszać, skoro wzywa się go do łagodności i empatii. Na czym więc polega pokora, cichość, czyli łagodność, które stają się filarami znoszenia siebie w miłości?

O, gdybyście mogli znieść trochę szaleństwa...
Św. Franciszek Salezy w traktacie Filotea zaznacza, że „pokora udoskonala nas wobec Boga, cichość zaś to jest słodycz – względem bliźniego”. Niewątpliwie jedno z drugim jest powiązane. Pokora to nie upokarzanie siebie, katowanie się za niepowodzenia i pomniejszanie we własnych oczach. Pokora umożliwia rozpoznanie i przyjęcie tego, co w nas piękne i dobre, ale też prowadzi do pełnego pokoju uznania własnych ograniczeń, kruchości i bezsilności. Pokora akceptuje też inność i włącza ją do wspólnoty. Kiedy więc św. Paweł w innym miejscu pisze, że „miłość nie unosi się gniewem” (1 Kor 13, 5) chodzi najpierw o to, by nie chłostać siebie samego biczem gniewu. Z kolei cichość lub łagodność, zwana też przez papieża Franciszka czułością, dotyczy głównie gniewu, który rodzi się w nas w stosunku do innych. Łagodność sprawia, że gniew nie przeobraża się w nienawiść. Wcale nie ruguje tego uczucia z naszego życia, lecz raczej je moderuje i właściwie ukierunkowuje. Łagodność nie ma nic wspólnego z tłumieniem gniewu.
Gdy mowa o znoszeniu drugiego, św. Paweł przywołuje grecki czasownik anecho, który zwykle oznacza wytrzymywanie czegoś nieprzyjemnego, a nawet szkodliwego. Sam, używając tego samego słowa, z przekąsem wzywa Koryntian: „O, gdybyście mogli znieść trochę szaleństwa z mojej strony! (2 Kor 11, 1). A o zbuntowanych napisze, że „przyjdzie chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili” (2 Tes 4, 3). Nie łudźmy się, znoszenie bliźniego wcale nie jest szczytem ludzkiej przyjemności. Przeciwnie, często przypomina ciężkie brzemię. Dlatego możliwe jest tylko „w miłości”, a nie z zaciśniętymi zębami i siłą woli. Znoszenie, które ma na myśli Paweł, to cierpliwość, a więc postawa, która nigdy nie rezygnuje z drugiego, pozwala mu być, nawet z jego drażliwą odmiennością. Znoszenie nie polega na zerwaniu więzi, zobojętnieniu i zrobieniu na kimś krzyżyka. To bycie w relacji tak dalece jak to tylko możliwe. W ostateczności znoszenie drugiego dochodzi do skutku, gdy znajduje się z nim coś wspólnego, pomimo różnic.

Człowiek, nie maszyna
Także i w tym przypadku obowiązuje najpierw przykazanie miłości siebie samego, która potem przekłada się na miłość bliźniego. W znoszeniu drugiego decydująca jest więc wyrozumiałość, którą okazujemy najpierw sobie. Wspaniale pisze o tym św. Franciszek Salezy w rozważaniu o łagodności wobec samych siebie. Przedstawia tam dwa modele podejścia do własnych upadków i błędów. Pierwszy określa gromieniem, któremu brakuje jakiegokolwiek zrozumienia i współczucia. Człowiek okłada się wtedy cierpkimi, gwałtownymi i pełnymi złości określeniami. Kieruje wobec siebie tsunami negatywnych uczuć. Nie ma dla siebie krzty prawdziwej litości. Drugie podejście, z gruntu motywowane miłością i Bożym spojrzeniem na rzeczywistość, jest upominaniem siebie ze współczuciem i pokorą, która nie tyle poniża już i tak umęczonego człowieka, lecz podnosi go i stawia na nogi słowami zachęty. Łagodność zawsze ma pewien rys solidarności z tym, kogo nie lubię, nie wyłączając samego siebie. Nie sztuką jest zmaltretować siebie za błędy, a potem jeszcze bardziej cierpieć i robić z siebie ofiarę. Sztuką jest znosić siebie samego z miłością, czyli z pokorą i łagodnością. Gdy uda nam się zrobić chociaż kilka kroków w tym kierunku, to także i nasi bracia i siostry, chociaż nieraz będą nas niejako wyzywać na pojedynek, drażnić innym myśleniem, czuciem i postawami, przestaną być dla nas „śmiertelnym” zagrożeniem. Zaczniemy patrzeć na nich z większą przychylnością.
Inni często nas gorszą, bo nie znamy lub nie przyjmujemy jakiejś części tego, co w nas szlachetne, twórcze i dobre. Niektórzy noszą w sobie chroniczną niechęć do siebie samych. Często nie doceniamy tego, kim jesteśmy. Nie widzimy w nas samych darów. Więc kiedy nagle zobaczymy je w innych, budzą się w nas zazdrosne reakcje. Ale jest i druga strona medalu pokory: każdy z nas obwieszony jest widocznymi i niewidzialnymi dla innych słabościami i ograniczeniami, może nie zawsze tymi, które dostrzegamy w innych, ale z pewnością nosimy bagaż swoich własnych. To niecierpliwość wobec siebie i świata, przeciwieństwo znoszenia siebie i innych, powoduje, że żądamy natychmiastowej zmiany, nie dajemy sobie czasu, nie rozumiemy, że człowiek to nie maszyna, że rany goją się powoli, że uczucia nie wygaszają się na poczekaniu. Dlatego także chrześcijańska moralność, chociaż trudna, jest zawsze drogą, a nie odgórnym nakazem.

Życzyłbym sobie, abyśmy naprawdę i z determinacją chcieli nasz polski katolicyzm kształtować w takim właśnie Duchu. Bez chrześcijańskiego zaczynu pokory i cierpliwości, i to w tak niespokojnym czasie jak obecny, trudno będzie oczekiwać od Polaków umiejętności życia w pokojowej różnorodności. Musimy nauczyć się odkrywać w Kościele rozmaitość darów Ducha i wielość dróg w ramach jednej Drogi. I choć ta odpowiedzialność dotyczy wszystkich wierzących, to szczególnie spoczywa ona na tych, których słowa i postawy mają największy wpływ społeczny. Tej cierpliwej wyobraźni może więc czasem zabraknąć politykom, nie może jej jednak nigdy zabraknąć pasterzom, którzy mają być sługami Ducha.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki