Monika Białkowska: Boże Narodzenie. Dzieciątko w żłóbku, sianko, kolędy. Słodko i ckliwie. I wszyscy będą nam na wyścigi powtarzać, jak to jest ważne, żebyśmy się stali jak dziecko, że po to Jezus przyszedł, żebyśmy byli jak dzieci. To ważny temat, ale tak łatwo można go zinfantylizować. Jakby dziecko było ideałem człowieczeństwa. Jakby nasze dojrzewanie, dorastanie, nabieranie mądrości było czymś gorszym, niechcianym.
Ks. Henryk Seweryniak: Równie dobrze można ten temat też zmoralizować. Opowiadać o tym, jak to powinniśmy być czyści, bo dziecko ma czyste serce. Jak powinniśmy być ufni, bo dziecko bezgranicznie ufa i polega na swoich rodzicach. Jak to powinniśmy być prości, bo dzieci są proste i śmieszny dla nas drobiazg jest dla nich najpiękniejszą zabawką, a jak zobaczą choinkę, to stają z rozdziawioną buzią, oniemiałe. Jak to powinniśmy być bezinteresowni, łagodni, szczerzy, tysiąc powodów do takiego moralizowania można tu znaleźć.
MB: I jakoś nikt nie mówi, że dziecko oznacza jednak też coś innego. Że może oznaczać brak wiedzy i doświadczenia. Może oznaczać pochopność w wydawaniu sądów. Może oznaczać bunt i testowanie granic prawa. Może oznaczać lekceważenie konwenansów, stanowisk i urzędów. Może też oznaczać bezpośredniość i szczerość taką, która sprawiać aż będzie ból. To też są obrazy dzieciństwa, więc byłabym ostrożna z prostym moralizowaniem, które wyciąga tylko dobre cechy. Bo łatwo takiemu moralizowaniu zarzucić stronniczość, jeśli nie wręcz manipulację. Zastanawiałabym się raczej nad sednem tego, co to znaczy być dzieckiem. O co Jezusowi chodziło, kiedy mówił, że mamy się stać jak dzieci?
HS: Lubiłem czytać jezuitę Jacka Bolewskiego. Opisywał on kiedyś dwa nawrócenia, które właśnie z tym byciem dzieckiem się łączą. Pierwsze to nawrócenie Paula Claudela, francuskiego poety i dramaturga. Wychowany był w rodzinie religijnie obojętnej, od wiary odszedł, jak sam pisał, zaraz po Pierwszej Komunii. Świat mu wierzenia nie ułatwiał. Pisał: „Wszystko, cokolwiek w sztuce, w nauce, w literaturze cieszyło się wzięciem, było z gruntu areligijne. Religia stała mi się czymś zupełnie obcym; nie miałem zresztą o niej zielonego pojęcia. Trwałem w otępieniu i rozpaczy. Tak wyglądał biedny chłopiec, który w dniu 25 grudnia 1886 roku wstąpił do katedry Notre Dame, by przyjrzeć się nabożeństwu. Właśnie wówczas zaczynałem pisać i sądziłem, że w katolickich obrzędach znajdę podnietę i materiał do dekadenckich gryzmołów. W takim nastroju, potrącany łokciami i rozgniatany przez tłum, z mierną uciechą przetrwałem sumę. Po południu, nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem na nieszpory. Chłopcy chóru katedralnego w białych komeżkach przy współudziale seminarzystów śpiewali właśnie, jak później się dowiedziałem Magnificat. Stałem w tłumie przy drugim filarze u wejścia do chóru, na prawo po stronie zakrystii.
Wtedy to zdarzył się fakt, który przesądził o całym moim życiu. W mgnieniu oka serce moje zostało porażone i uwierzyłem. Owładnęło mną nagle rozdzierające uczucie niewinności, wiekuistego dziecięctwa Bożego: niewysłowione doznanie!”.
MB: Swoją drogą opis tego nawrócenia jest długi i piękny, warto go sobie w internecie poszukać i poczytać, właśnie na Boże Narodzenie…
HS: Warto. To nawrócenie jest zresztą upamiętnione specjalną tabliczką w katedrze Notre Dame. Ale przyznaję, że Paula Cladela nie za bardzo lubię. Bliska jest mi za to św. Teresa od Dzieciątka Jezus i to jest druga opowieść o nawróceniu w obliczu Bożego Narodzenia. Była jeszcze dzieckiem i właśnie w święta Bożego Narodzenia, po Pasterce, przeżyła swoje nawrócenie. Pamiętajmy, że Teresa jako czteroletnia dziewczynka straciła matkę, była rozpieszczana i daleka od dziecka idealnego. Teraz zrozumiała, że ma być dzieckiem – ale dzieckiem Bożym. Zaczęła to traktować jak najważniejszą prawdę chrześcijaństwa i najważniejszą prawdę dla siebie. Sama pisze, że słyszała wcześniej, że Bóg najbardziej kocha człowieka, który potrafi się oderwać od swojego grzechu. Ona wielkich grzechów nie miała, więc postanowiła udowodnić, że to nieprawda. Że nie trzeba być wielkim grzesznikiem, żeby być kochanym. Że Bóg kocha człowieka, który Mu ufa, który Mu się całkowicie oddaje. Potem doda do tego jeszcze metaforę windy, którą można wznieść się do Boga, kiedy trudno wspinać się po schodach. I odkrywa, że tą windą mogą być ramiona Jezusa, które wzniosą ją jak dziecko do Ojca. Myślę, że bez takiego zaufania nie można rozwinąć w sobie życia Bożego. Bez tego zaufania człowiek może całe życie stracić na szukaniu i pytaniu, i nie znaleźć żadnej odpowiedzi. Tymczasem tu potrzeba takiej postawy, jaką opisuje Benedykt XVI we Wprowadzeniu w chrześcijaństwo: kiedy dziecko stoi w oknie płonącego domu, a ojciec stoi pod oknem i woła, żeby skakało. Kiedy ono rozpacza, że nie może skoczyć, przecież nie widzi ojca, ojciec odpowiada: „Skacz. Wystarczy, że ja ciebie widzę”. Ta ufność, pozwalająca skoczyć, choć nic nie widzimy – to jest chyba sedno dziecięctwa. I chyba takiego świata ufności chciał dla nas Jezus, kiedy mówił, że jeśli nie staniemy się jako dzieci, nie wejdziemy do królestwa niebieskiego.
MB: Tak, choć pewnie ubrałabym to w inną opowieść. Kocią, ale ksiądz już też ma kota, więc ksiądz zrozumie. Zachwyciłam się kiedyś obserwacją, że kot nie przyjmuje odmowy. Jeśli czegoś chce, przychodzi i – chce. Nie mieści mu się w głowie, że mogę go odrzucić, odepchnąć, zignorować nawet. I to w sumie też jest podobne do tego, jak myślą i czują dzieci. Dopóki ktoś ich nie zrani, nie wiedzą, że ich miłość może się spotkać z odmową albo obojętnością. Nie wiedzą, że miłość może być odrzucona. Skoro ja ciebie kocham, to ty mnie kochasz i to jest najbardziej oczywista rzecz na świecie, można biec i rzucać się w ramiona, nie wyliczając żadnej porażki. I chyba tak właśnie Bóg chce być kochany. Tak rozumiem tę naszą dziecięcą ufność. Skoro ja kocham, to ty mnie też i nie ma tu opcji, że ktoś zawiedzie.
HS: Jezus zrobił to samo. Przyszedł na świat, nie wyliczając, czy go człowiek odrzuci, czy nie. Kochał, więc przyszedł, absolutnie słaby w swoim człowieczeństwie. I nie ma co tego Jego człowieczeństwa idealizować. Miał ludzka naturę, więc żył jak człowiek, myślał jak człowiek i ufał jak człowiek.
MB: I choć ludzka miłość go zawiodła, On tej miłości nie zawiódł. I miłość Ojca go nie zawiodła, bo zawieść nie mogła. Więc pewnie jeśli naśladować to Dzieciątko w żłóbku, stawać się „jako dzieci”, to właśnie w tym: w pewności, że Boża miłość nie zawodzi i zawsze się można rzucić w jej ramiona. A na ziemię nigdy nie upadniemy.