Niedawno została Pani laureatką Nagrody im. Aliny Margolis-Edelman przyznawanej przez fundację Dajemy Dzieciom Siłę. Kapituła konkursu doceniła Pani wkład w integrację dzielnicy, w której Pani pracuje z dziećmi romskimi. Jaki jest zatem przepis na dobrą integrację społeczną?
– Myślę, że taki przepis nie istnieje. W każdym przypadku musi być ona dostosowana do potrzeb danego środowiska, ale przede wszystkim powinna opierać się na poznaniu, dialogu i ciekawości drugiego człowieka. Jeżeli tych czynników nie ma, to nie możemy nawet podejmować prób działań integracyjnych. Drugą kwestią jest to, że odbywa się to wieloetapowo i wielopoziomowo. My zaczęliśmy od znalezienia zespołu ludzi otwartych nie tylko na pracę z inną kulturą, ale także na wyzwania – bo to jest naprawdę trudna praca. Kolejnym krokiem były rozwiązania systemowe. Musieliśmy znaleźć sposób zmotywowania dzieci romskich do przychodzenia do szkoły, a kiedy to osiągnęliśmy, to robiliśmy wszystko, aby je w tej szkole zatrzymać. Stworzyliśmy przestrzeń, w której poczuły się dobrze, dzięki czemu nie miały wrażenia wyobcowania. Integracja to małe kroki, które systematycznie konsekwentnie realizowane prowadzą do czegoś większego.
Amaro Strycho to główne miejsce Waszych działań. Co kryje się pod tą obco brzmiącą nazwą?
– Nazwa została wymyślona przez dzieci i pochodzi z języka romani. W dosłownym tłumaczeniu oznacza ,,nasz strych”. W zasadzie więc jest to nazwa świetlicy, ale oznacza coś więcej niż tylko pomieszczenie. Nasza przestrzeń nie działa na zasadzie popołudniowej przechowalni, prowadzimy szereg działań, które dzieją się jakby obok. Dzieci mogą uczestniczyć w wielu zajęciach pozalekcyjnych, które są prowadzone na terenie szkoły, ale też poza nią. Cała szkoła ze swoim zapleczem sprzętowym wykorzystywana jest po to, abyśmy mogli działać pełnie: mamy zajęcia z zakresu robotyki, odbywające się w sali informatycznej, zajęcia sportowe, arteterapie. Na poddaszu odbywają się warsztaty międzykulturowe, mamy aneks kuchenny, gdzie razem gotujemy i spotykamy się, aby po prostu razem być.
Opowiada Pani w taki sposób, jakby integracja z innymi kulturami na poziomie edukacji była rzeczą najprostszą na świecie. Tymczasem wokół nas dużo jest miejsc, gdzie to wzajemne bycie po prostu się nie udaje. Dlaczego?
– Zawsze powtarzam, że dzieciaki nie lubią bylejakości. Jestem terapeutką behawioralną, tyflopedagogiem, więc pracuję także w innych obszarach edukacji, ale jednego jestem pewna: wszystkie dzieci, niezależnie od tego, czy są dotknięte niepełnosprawnością, czy pochodzą z innej grupy etnicznej, zasługują na to, aby działania kierowane do nich były najwyższej jakości. My także stawialiśmy na jakość i staraliśmy się tak wyśrubować naszą ofertę i takie zajęcia przygotowywać, żeby te dzieci chciały do nas wrócić. Nie chcieliśmy przyjąć ich ze zwykła kartką, kredką lub zaproponować im nudnego odrabiania lekcji, robienia czegoś szablonowego. Jakość musi iść za działaniami wszystkich terapeutów, pedagogów, animatorów, po to, żeby te dzieci do siebie przyciągnąć. Udało się to także dzięki ciężkiej pracy u podstaw z rodzicami. Bez przekonania rodziców o celowości i sensowności działań podejmowanych dla ich dzieci nie moglibyśmy ich kontynuować. Aby dzieci wyjeżdżały na wycieczki i angażowały się w różne projekty, włożyliśmy pracę, by zdobyć zaufanie rodziców. Gdy ponad 12 lat temu pojawiłam się w tym środowisku, zaczynałam pracę od tego, że chodziłam do romskich domów, poznawałam tych ludzi, oferowałam im pomoc w małych rzeczach, jak np. napisanie wniosku o wymianę okien, zorganizowanie łóżka dla kolejnego dziecka. To były naprawdę małe rzeczy, które budowały zaufanie i pozwoliły na to, żeby rodzice powierzyli swoje dzieci naszej opiece.
Czy miała Pani wcześniejsze kontakty ze środowiskiem romskim, czy musiała się Pani jakoś specjalnie przygotować?
– Nie miałam wcześniej żadnych relacji. Zaczęłam pracę jako pedagog i wychowawca świetlicy szkolnej i po prostu odpowiedziałam na potrzeby, które zauważyłam. Gdy zaczęłam pracę, dyrektorką szkoły była cudowna Dorota Żuber, będąca inicjatorką wielu działań na rzecz społeczności romskiej. W tamtym czasie poznałam bardzo wiele osób, które kulturę romską pokazały mi z zupełnie innej strony. Wśród nich było wiele romskich kobiet. To one są przede wszystkim siłą napędową tej społeczności. Nierzadko są odważniejsze, często wychodzą poza swoją rolę i osiągają jakiś sukces, np. zawodowy. Dzięki tym wszystkim kontaktom mogłam rozpocząć nasze działania.
Nie miała Pani nigdy pokusy, aby spolszczyć dzieci romskie?
– Jest to kwestia priorytetów, ale także i wartości wyznaczanych w swojej pracy. Nie byłoby integracji bez wzajemnego przeplatania się naszych kultur. Dzieci czerpią od siebie to, co najważniejsze dla danej kultury. Nasze zajęcia nie wyglądają tak, że romska kultura jest na każdym kroku obecna, podobnie zresztą jak polska. Staramy się uczyć o różnych kulturach i poznawać obyczaje różnych krajów i mniejszości. Nigdy nie mieliśmy większych problemów z akceptacją. Znamy kulturę i zasady, według których żyją Romowie, że na przykład czasami jest taki czas w romskich rodzinach, że te dzieci przez tydzień są wyłączone z edukacji, bo ktoś bardzo choruje lub jest umierający, albo kiedy dziewczyna ma pierwsze miesiączki, to nie wychodzi z domu, bo menstruacja jest tematem tabu. Dzięki temu, że wiemy, jakie są mechanizmy, staramy się je szanować. Nigdy nam nie przyszło do głowy, żeby spolszczać dzieci. Duży nacisk jednak kładziemy na to, aby dzieci romskie mówiły bardzo dobrze po polsku. Ponieważ są to dzieci dwujęzyczne, dominującym jest język romani, którym posługują od urodzenia. Później jest duży problem, ponieważ zasób słownika w zakresie języka polskiego jest dosyć ubogi, a przecież chodzi nam o to, aby jak najlepiej mogły funkcjonować w naszym społeczeństwie. Staramy się też, aby nie zamykały się w swoim kręgu i na przykład nie mówiły po romsku, kiedy są z nami na zajęciach – powtarzamy im, że przecież my ich nie rozumiemy. Lata praktyki pozwalają na to, żeby te działania były płynne i łagodne. Zawsze jednak tak nie było, czasem mieliśmy dużo różnych problemów.
Czy Romowie nie stanowią środowiska mocno hermetycznego? Słyszałam, że bardzo strzegą swoich tradycji i języka przed obcymi.
– To prawda, bardzo chronią swoją tożsamość. Oni są bardzo dumni z języka, z zasad panujących pomiędzy nimi. I nie ma się co dziwić, gdyż jest to ich jedyny depozyt. Nie mają państwa, nie mają wielu rzeczy, które dają poczucie tożsamości narodowej. Ja mieszkam w Polsce, mówię po polsku, czuję się Polką, a Romowie mają tylko swoją kulturę. Owszem, są zamknięci. Myślę, że są nieufni m.in. dlatego, że na co dzień borykają się ze stereotypami, które są bardzo mocno zakorzenione w polskim społeczeństwie. Poza tym nie zawsze te ich normy są zgodne z naszymi normami, więc stąd też biorą się stereotypy. Nie twierdzę, że wszystkie normy, według których oni żyją, są pozytywne. Z tego wynika też wiele nieporozumień, których w pracy doświadczamy.
A jak Pani sobie radzi z kwestiami, których Pani nie akceptuje?
– Nie ukrywam, że jest to dla mnie bardzo trudna sytuacja, gdy dziewczyny kończą u nas edukację, idą dalej i okazuje się, że albo tę naukę zawieszają, albo przerywają, bo są w ciąży. Rodzą dzieci, rodzą następne i często do szkoły już nie wracają. Jedyne, co możemy im pokazać, to wartość płynącą z niezależności i samodzielności kobiety. Staramy się motywować je, aby były wykształcone i aby mogły zarobić same na siebie. To się nam często udaje, jednak czasem kultura, presja rodziny na to, aby dziewczynę wyswatać, żeby kogoś poznać, połączyć rodziny nawzajem, jest tak duża, że jest to niemożliwe. Oczywiście staramy się to szanować, bo to, że my to odbieramy jako coś negatywnego, nie oznacza, że takim jest dla tej drugiej strony. Staramy się także nie wartościować pewnych zachowań, ale wspierać te dziewczyny. Mimo wszystko zauważamy, że trochę zmienia się mentalność Romów i ich podejście do życia. Zawsze powtarzam romskim rodzicom, że wszystko musi być zgodne z prawem i trzeba postępować zgodnie z nim. Prawdą jest, że nasz kodeks jest dla nich czymś zupełnie bez znaczenia – o tym też często rozmawiamy.
Dzieci są szczere, ale bywają w swojej szczerości też okrutne, zwłaszcza jeśli spotkają kogoś, kto jest inny. Jak Pani oswaja dzieciom tę inność?
– Paradoksalnie mam trochę ułatwione zadanie. Bobrek, bytomska dzielnica, w której znajduje się szkoła, jest bardzo specyficzna, ponieważ zamieszkuje ją wiele rodzin z rozlicznymi problemami społecznymi. Często polskie dzieci same mają skomplikowaną sytuację domową, która jest związana albo z uzależnieniem któregoś z rodziców, albo z pobytem rodzica w zakładzie karnym lub z faktem, że bezrobocie w rodzinie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Wszystko to sprawia, że pod wieloma względami dzieci romskie nie rzucają się w oczy. Wszystkie dzieci mają problemy, które nierzadko są wspólne dla obydwu grup. W pracy kładę duży nacisk na to, aby dzieci naprawdę się poznały i wymieniły doświadczeniami. W praktyce wygląda to tak, że np. w przedstawieniach mieszamy dzieciom role – kiedy przedstawiamy baśń cygańską, dzieci polskie wcielają się w role romskie, a dzieci romskie w polskie. Chcemy uwypuklić to, w czym dzieciaki są dobre, a nie to, do jakiej grupy przynależą. Granice się wtedy zacierają.
Co dziś jest największym wyzwaniem w Pani pracy?
– Ten rok, ze względu na pandemię, jest dla nas bardzo trudny. Po raz pierwszy nie możemy robić tego, co robimy najlepiej, ponieważ musimy być osobno, a nie razem. W gruncie rzeczy jednak trudny był dla nas nie tylko ostatni rok, ale dwa lata – z powodu atmosfery wokół edukacji. Jako pedagodzy i nauczyciele czujemy się mniej szanowani, mniej doceniani. Odnosimy wrażenie, że dziecko przestało być dla polskiej edukacji podmiotem, bez względu na to, kto zarządza edukacją. Szkolnictwo stało się przestrzenią do załatwiania swoich partykularnych interesów. Bardzo nas to martwi, ponieważ wielu nauczycieli z pasją odchodzi z zawodu i zaczyna szukać innych miejsc do realizacji swoich planów i zamierzeń. Olbrzymim problemem jest niedofinansowanie szkoły. Wszystkie środki pozyskujemy z zewnątrz, ponieważ oprócz zwiększonej subwencji oświatowej nie dostajemy żadnych dodatkowych pieniędzy. Szukamy funduszy przez fundacje, bierzemy udział w projektach. Myślę, że jako oświata przechodzimy spory kryzys, pojawia się pytanie, czy szkoła w tej formie, w jakiej istnieje, może realizować swoje zamierzenia. Czasem mam wrażenie, że tak naprawdę dzieciom w rozwoju przeszkadzają tylko dorośli.
Temat integracji z innymi narodowościami przetacza się falowo przez nasz kraj. Czasem jest bardziej widoczny, a czasem ginie, jakby go nie było. Czy jako społeczeństwo jesteśmy gotowi na życie wspólnie z osobami z innych kręgów kulturowych?
– Wydaje mi się, że nie jesteśmy gotowi na integrację. W tym kontekście dużo nam brakuje, porównując się chociażby z naszymi sąsiadami. U nas każda inność jest czymś zaskakującym. Na ulicach, zwłaszcza średnich i mniejszych miejscowości, nie widać osób o innym kolorze skóry, ale nie widać także niepełnosprawnych, bo oni przecież też mają duży problem z życiem w społeczeństwie. Osoby, które czymś się wyróżniają, nie czują się wśród nas dobrze. Zauważyliśmy zmianę stosunku ludzi do Romów, kiedy w związku z wyborami parlamentarnymi przetoczyła się przez nasz kraj nagonka mająca na celu zniechęcić społeczeństwo do przyjmowania uchodźców. Zaczęły wtedy eskalować konflikty na tle rasowym, a postawy narodowościowe stały się coraz silniejsze. Niestety, mam wrażenie, że to się ciągle pogłębia, a społeczeństwo jest coraz bardziej zamknięte i skoncentrowane na swoich potrzebach i interesach. Gdy zaczynałam pracę, działań na rzecz wielokulturowości i integracji było więcej niż obecnie. Teraz zeszły one do przestrzeni inicjatyw niepopularnych i nie są promowane. Tu są potrzebne działania systemowe – przykład idzie z góry. Jeśli na szczeblach władzy nie będzie zmiany myślenia, a co za tym idzie, konkretnych decyzji, ludzie nie dostrzegą potrzeby integracji.
AGATA KOŁODZIEJCZYK
Terapeutka behawioralna, tyflopedagożka, wychowawczyni w świetlicy, laureatka Nagrody im. Aliny Margolis-Edelman przyznawanej przez fundację Dajemy Dzieciom Siłę