Kilka dni temu we Wrocławiu kierująca autobusem miejskim kobieta agresywnie odpowiedziała na pytanie romskiej dziewczynki o kierunek jazdy. Za dziewczynką ujęli się pasażerowie. Kierująca sama nazwała siebie rasistką, a mama dziewczynki uspakajała wzburzonych zachowaniem kierowcy współpasażerów: – Ona jest przyzwyczajona do takiego traktowania, z pokorą przyjmuje przemoc.
Mama wysłała dziewczynkę z pytaniem do kierowcy, bo sama prawdopodobnie nie umie czytać, nie była w stanie sama sprawdzić, czy wsiadły do odpowiedniego pojazdu.
Cyganie, Romowie – to nie brzmi dobrze w polskich uszach. Widzimy zaraz ociekające złotem pałace i słyszymy muzykę z festiwalu w Ciechocinku. Naprawdę to są ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy?
– Ludzie, z którymi pracujemy, to Romowie pochodzenia rumuńskiego, którzy przyjechali do Polski często wiele lat temu, uciekając przed biedą w swoim kraju. To są właśnie ci ludzie, których można spotkać żebrzących na ulicach. Z Romami pochodzenia polskiego, którzy mają polskie dowody osobiste, tymi malowniczymi i w ogromnych domach, tak naprawdę niemal nic ich nie łączy. Ludzie są przekonani, że kiedy spotykają w galerii handlowej bogatego Roma obwieszonego złotem, kupującego sprzęt czy ubrania najdroższych marek, a chwilę potem drugiego, proszącego przed galerią o jedzenie, to spotykają ludzi z jednej mafii, współdziałających ze sobą, a żebrzący oddaje potem pieniądze bogatemu i wsiada z nim do mercedesa. Nic bardziej mylnego. Przynajmniej w Poznaniu, bo tu sytuację znam najlepiej, to absolutna nieprawda. Te dwie grupy: bogatych z Polski i biednych z Rumunii dzieli nie tylko status materialny, ale też historia, w dużym stopniu również język. To są po prostu dwie zupełnie odrębne społeczności.
Ale jednak pochodzenie łączy. Naturalne są pytania, dlaczego ci bogaci nie pomagają biednym, dlaczego my musimy to robić?
– Poszczególne grupy Romów są od siebie odrębne i niezależne. Oczywiście są również polscy Romowie, którzy są otwarci i starają się wspierać tych rumuńskich. Zasadniczo jednak obie te grupy się nie spotykają, nie czują się za siebie odpowiedzialne. Bogaci Polacy na Zachodzie też nie pomagają tym Polakom, którym tam się nie powiodło tylko dlatego, że są Polakami. Zdarza się nawet, że polscy Romowie wręcz wypierają się Romów z Rumunii, mówią, że tamci psują im opinię. Biedni też mają swoje życie. Choć warunki mają tu lepsze niż w Rumunii, to jednak nieustannie walczą o przetrwanie. Nie spotkałem się z tym, żeby mieli pretensje do bogatych polskich Romów o to, że im nie pomagają. Nie czują z nimi jedności, chyba nawet nie mają poczucia, że coś im się należy z ich strony. Ta wzajemna pomoc nie jest istotna ani dla jednych, ani dla drugich.
Mówisz, że Romowie walczą o przetrwanie. Jak wygląda ta walka?
– W Poznaniu mieszkają na opuszczonych działkach, na koczowisku, jest ich tam około setki, w tym oczywiście dużo dzieci. Każda rodzina ma swój domek, przystosowany do całorocznego mieszkania, ogrzewany kozą. Prąd mają z agregatów na benzynę, to nie jest tanie rozwiązanie, ale nie mają wyjścia. Bieżącej wody nie ma w ogóle. Nie mają też odłożonych żadnych pieniędzy.
W XXI wieku w centrum Poznania żyją ludzie bez prądu i wody?
– Tak. I to od wielu lat.
Dlaczego?
– Bo nie mają dokumentów, to jest najprostsza odpowiedź. Rumunia jest członkiem Unii Europejskiej, dlatego jej obywatele mają możliwość przemieszczania się po całej Europie i nie mogą być deportowani. Jeśli jednak obywatel UE chce zostać w jakimś kraju na dłuższy czas, nie być turystą, ale pracować, korzystać z systemu ubezpieczeń czy opieki zdrowotnej, musi sobie wyrobić dokument, nazywany „rejestracją pobytu obywatela UE”. W różnych krajach różne warunki trzeba spełnić, żeby tę rejestrację otrzymać. Polska chciała ograniczyć możliwość rejestracji osób ubogich, wprowadzając restrykcje ekonomiczne. Jeśli ktoś chce się o nią u nas ubiegać, musi się wykazać posiadaniem kwoty 528 zł na osobę miesięcznie na okres trzech miesięcy – czyli czteroosobowa rodzina musiałaby mieć ponad 6 tys. złotych. Romskie rodziny są dużo większe, wielodzietne, taka kwota jest dla nich nie do zdobycia.
Przyjeżdżają z biednego kraju, a bez rejestracji nie mogą podjąć pracy.
– Właśnie. Bez rejestracji są niewidzialni w polskim systemie prawnym, przynajmniej dopóki ktoś buldożerem nie postanowi wyrzucić ich z koczowiska. Nie są ubezpieczeni. Nie mogą się leczyć. Dzieci nie mogą chodzić do szkoły. Nie mogą legalnie pracować. To błędne koło, którego sami nie są w stanie przerwać, bo nie dość, że pozostawieni są sami sobie, to często mają jeszcze barierę językową. Starają się uczyć, niektórzy nawet urodzili się w Polsce (oni też nie mają dokumentów!), ale w zdecydowanej większości ludzie dorośli nie umieją ani czytać, ani pisać, więc każda sprawa urzędowa jest dla nich nie do przejścia. Byli w wieku szkolnym, kiedy w Rumunii zmieniał się ustrój i upadły rządy Ceaușescu. Rozsypało się tam wtedy bardzo dużo, upadły zakłady pracy, upadł system edukacji. Ówczesne dzieci po prostu nie miały jak i gdzie się uczyć, części z nich udało się skończyć kilka klas, większości niestety nie. To czyni ich tutaj tak bezbronnymi, że trudno to sobie wyobrazić. Łatwo ich oszukać, ktoś nie zapłaci za pracę, ktoś podsunie dokumenty do podpisania.
„Cygana oszukać” to dla wielu brzmi jak dumne wyzwanie…
– Uprzedzenia też są trudną barierą. Kiedy były robione badania socjologiczne na temat niechęci Polaków do innych nacji, na pierwszym miejscu znaleźli się Romowie, na drugim Rumuni, na trzecim Żydzi. Rumuńscy Romowie mają więc dwa pierwsze miejsca w tym mało przyjemnym rankingu i muszą się z tym zmagać na co dzień. Na szczęście ich prawna sytuacja od jakiegoś czasu się zmienia.
Sama się nie zmienia, wyraźnie jej pomogliście.
– Pomogliśmy, bo to był zamknięty krąg, z którego sami nie mogli się wyrwać. Żeby dostać rejestrację, musieli mieć pieniądze. Żeby mieć pieniądze, musieli mieć pracę. Żeby dostać pracę, musieli mieć rejestrację. W naszych działaniach chodziło nam o to, żeby uczynić tych ludzi widzialnymi dla naszego systemu, żeby państwo i miasto nie mogło udawać, że ci ludzie nie istnieją. Wcześniej pomoc społeczna umywała ręce, trochę jak od turystów. Ktoś w ciężkim stanie nie był przyjęty do lekarza, 13-letnie dzieci nigdy nie siedziały w szkolnej ławce. Chodziliśmy z nimi po szpitalach, z których nas wyrzucano. Chodziliśmy po szkołach, z których nas wyrzucano. Broniliśmy ich przed bezprawnymi działaniami policji, których jeszcze kilka lat temu było sporo, zdarzało się nawet, że wywożono Roma do lasu i tam go zostawiano. Blokowaliśmy ich wyrzucanie na bruk.
To były działania interwencyjne, nie systemowe. Kiedy sytuacja się naprawdę zaczęła zmieniać?
– Zaczęliśmy współpracować z rzecznikiem praw obywatelskich, który zainteresował się sytuacją Romów nie tylko w Poznaniu, ale i w innych miastach. W Poznaniu ich sprawą zajął się rzecznik do spraw ludzi wykluczonych i stopniowo pojawiały się kolejne pomysły, co można zrobić, żeby ułatwiać Romom zdobycie dokumentu rejestracji. Naszym celem było, żeby Romowie z koczowiska mieli takie same możliwości i takie samo wsparcie ze strony instytucji, jak ubodzy Polacy – i żeby to była pomoc systemowa, która realnie wpłynie na zmianę ich sytuacji. Dziś jesteśmy już w takim momencie, że wielu z nich tę rejestrację ma, część na nią czeka. Pomoc społeczna im pomaga. Dzięki urzędowi pracy mają ubezpieczenie zdrowotne. To bardzo poprawia ich sytuację, matki nie muszą już siedzieć i żebrać na ulicy, ojcowie mogą zacząć szukać pracy.
Rzeczywiście do tej pracy idą? To też się trochę kłóci ze stereotypem Roma, jaki mamy.
– Część z nich pracowała dorywczo jeszcze przed rejestracją, a kiedy z nimi rozmawiam, widzę, że czekając na dokumenty, myślą właśnie o tym, żeby one wreszcie były, żeby móc się zatrudnić. Zdarza się, że są umówieni z przyszłym pracodawcą, który też czeka, żeby ich przyjąć.
Praca sprawi, że wydostaną się z koczowiska? To nie jest łatwe zdobyć mieszkanie, nie mając nic, nawet społecznej sympatii.
– Zacznijmy od tego, że na samym koczowisku sytuacja też jest nieco lepsza. Miasto ustawiło przenośne toalety, kontenery na śmieci, dostarcza baniaki z wodą. Poza tym dokument rejestracji umożliwia Romom ubieganie się o mieszkania socjalne. Najpierw przejść muszą przez mieszkania treningowe, gdzie przez rok żyją ze wsparciem z zewnątrz, podobnie jak inne osoby wychodzące z wykluczenia społecznego. Jedna z rodzin już w takim mieszkaniu żyła, czeka teraz na mieszkanie socjalne. Druga, niestety, ze względów rodzinnych musiała z Polski wyjechać. W tej chwili w kolejce czeka około dziesięciu następnych rodzin. Na koczowisku żyli, bo nie mieli innej alternatywy. Kiedy ona się pojawiła, chcą mieszkań, chcą pracy, chcą, żeby dzieci chodziły do szkoły. Chcą żyć normalnie.
Wspomniał Pan o nastolatkach, które nigdy nie siedziały w szkolnej ławce. To musi być wyzwanie i dla szkoły, i dla samych dzieci…
– Szkoły nie miały wcześniej wypracowanych zasad postępowania w takich sytuacjach, trzeba było cały czas reagować na bieżąco. Pierwsza przyjęła ich, kiedy nie miały jeszcze dokumentów, udało się to załatwić dzięki przychylnej dyrekcji i kadrze. Tam więcej romskich dzieci już nie zmieści, a ich szkoła rejonowa od półtora roku nadal znajduje kolejne wymówki. I mija czas, który dla tych dzieci jest wręcz kluczowy. Kiedy rodzice nie czytają i nie piszą, to dzieci pomagają z korespondencją urzędową, to jest ogromny skok w lepsze życie dla całej rodziny. Sam pobyt dzieci w szkole również jest wyzwaniem. Jak nauczyć czytać i pisać 11-latka? Posadzić go w ławce z 6-latkami? Wpuścić do klasy rówieśników? Dzieci romskie chodzą częściowo na lekcje indywidualne, a częściowo uczestniczą w zajęciach z rówieśnikami, mają wspólne przerwy, WF, godziny wychowawcze – tak długo, dopóki nie są gotowe uczyć się na równi z nimi. Zresztą nie oszukujmy się, jeśli 13-latek przychodzi pierwszy raz w życiu do szkoły, to sukcesem nie będzie to, że ją ukończy i pójdzie dalej, ale że nauczy się przynajmniej czytać i pisać. Ale są wśród nich wyjątki, na przykład Mikołaj, który tak świetnie funkcjonuje w szkole, że w tym roku będzie robił dwie klasy, chce iść do szkoły średniej, dostaje nagrody w konkursach recytatorskich i mówi w czterech językach.
Ich polscy koledzy wiedzą, że mieszkają na koczowisku?
– Dobre pytanie… Myślę, że niekoniecznie. Sami zainteresowani raczej się tym nie chwalą, bardzo dbają o swój wizerunek, są świetnie osadzeni we współczesnej kulturze, podobnie jak ich rówieśnicy mają super selfie… Jeśli robimy jakieś akcje związane z Romami, zawsze mają one wydźwięk pozytywny, pokazujących ich kulturę, a nie biedę. Oczywiście sytuację dzieci doskonale znają nauczyciele, oni muszą wiedzieć.
Dlaczego jednak – skoro przez całe lata było Romom tak bardzo trudno i bez nadziei, teraz pojawiła się nadzieja, ale nadal żyją w ogromnej biedzie – nie wracają do siebie?
– Bo tam jest jeszcze trudniej. Tam nie mieli żadnej alternatywy. Byłem w Rumunii na koczowisku w Pata Rat. Mieszkają tam ludzie, którzy nie mają dokumentów, nawet rumuńskich, które umożliwiałyby wyjazd. Są bezpaństwowcami bez aktów urodzenia. Żyją w warunkach, przy których nawet polskie koczowisko wydaje się niezłym rozwiązaniem. Nie mają u kogo żebrać, bo wszyscy są biedni. Obok koczowiska jest wysypisko śmieci, będące jedynym źródłem dochodu. Przetwarzają wydobyte z niego rzeczy, próbują je sprzedawać. Mieszkają w zbitych z blachy barakach. To jest naprawdę walka o przetrwanie. Na dodatek mają świadomość, że żyją w państwie rasistowskim, w którym można iść do wyborów z hasłem o budowie muru wokół Romów, żeby odciąć ich od „zdrowej, rumuńskiej tkanki”. Sami oczywiście głosować nie mogą, bez dokumentów to jest niemożliwe. Przed taką właśnie sytuacją uciekają do Polski i trudno się dziwić, że nie chcą tam wracać.
Mamy jakieś mgliste pojęcie o kulturze Romów. Mężczyźni kradną, kobiety żebrzą i wróżą, wolą mieszkać byle jak, niż zatrzymać się gdzieś na stałe…
– Żebractwo to absolutnie nie jest ich wybór czy sposób na życie. Jeśli nie mają innego wyjścia i mają umrzeć z głodu, wtedy żebrzą, argumentując przy tym, że przecież kraść nie pójdą. Mieszkanie na koczowisku to też przymus, a nie wybór. Jeśli chodzi o kwestie kultury, to żyjąca w Poznaniu grupa jest tradycyjna, mężatki chodzą zawsze w spódnicach, na uroczystościach mają strefę męską i żeńską, wcześnie wychodzą za mąż, w granicach prawa. Najważniejsza dla nich jest rodzina, wszystko przeżywają razem – to też często wywołuje nieporozumienia, kiedy z chorym na SOR-ze zjawia się nagle piętnaście rozpaczających osób, braci, kuzynów i ciotek. Ważny jest też dla nich taniec i muzyka, tańczą przy każdej okazji. Koczowisko jest kolorowe. Nie mają możliwości obwieszania się złotem, ale kobiety chodzą w czerwonych spódnicach, mężczyźni w wielkich kapeluszach, dzieciaki są żywiołem energii.
Nie kreujemy tu obrazu jakiejś anielskiej społeczności?
– To są ludzie jak wszyscy inni. Zdarzają się i tacy, którzy mają coś za uszami – choć ja, patrząc na to, w jakich warunkach żyją, dziwię się, że jest ich tak mało. Skrajna bieda zawsze wywołuje jakieś sytuacje patologiczne, jednakowo wśród Romów, jak i Polaków. Na pewno jednak nie można mówić, że zło jest tu zorganizowane, że to mafia, która najchętniej ukradłaby wszystko i sprzedała, a na koczowisku siedzą i knują, żeby potem jeździć mercedesami. Przez to, ile przeszli, rumuńscy Romowie są otwarci na ludzi spoza swojej kultury – bieda otwiera, oni nie mogą sobie pozwolić na to, żeby wybierać, ten jest swój, to jest obcy. Człowiek to jest człowiek. A my też stereotypów i uprzedzeń pozbywamy się po prostu przez spotkanie. Ludzie są obcy tak długo, dopóki ich nie poznamy.
Bartłomiej Rydzewski
Działa w Wielkopolskim Stowarzyszeniu Lokatorów, które występuje w obronie praw mieszkańców narażonych na utratę lokalu, zagrożonych wzrostem czynszu i eksmisją, a także udziela wsparcia poznańskim Romom – w 2017 r. udzieliło wsparcia 150-osobowej grupie zamieszkującej ogródki działkowe w Poznaniu. Zna język rumuński.