Logo Przewdonik Katolicki

Ideologia czy relacjofobia?

Małgorzata Bilska
fot. www.centrumjp2.pl

„Wybieramy sobie partnerów, niemal jak w sklepie. Lecz tylko się nam wydaje, że wyboru dokonujemy w zupełnie wolny sposób”. Rozmowa z socjologiem i psychologiem Michałem Łuczewskim.

Niedawno przez Polskę przetoczyła się burza po wypowiedzi o „ideologii singli” abp. Marka Jędraszewskiego. Później „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł Koniec świata rodzin, nadeszła era singli, którego autor pisze o rewolucji singli. Z kolei badacze od dekad widzą problem indywidualizmu. Jak to jest z tymi singlami w naszej kulturze?
– Bycie singlem staje się coraz większym wyróżnikiem naszych społeczeństw. Oddzieliłbym tę kwestię od indywidualizmu. To nie jest tak, że jesteśmy tylko samotni, skupieni na sobie, niewidzący niczego poza swoim ego. Paradoks polega na tym, że cały czas oglądamy się na innych. Jesteśmy narcyzami, ale ukradkiem sprawdzamy, czy inni nasze ego afirmują. Wydaje nam się, że jesteśmy coraz bardziej osobni, indywidualni…

Wolni?
– Coraz bardziej wolni. A jednak coraz bardziej od innych uzależnieni. Jeśli istnieje ideologia singli, to polega ona na tym, że tego nie widzimy. Kiedy widzimy siebie jako autonomiczne jednostki, które dążą do spełnienia siebie, to mamy fałszywą świadomość. Nie widzimy ani tego, kim jesteśmy, nie widzimy swojej własnej biedy i cierpienia. Wszyscy dziś wołają: uznajcie mnie, uznajcie nas! Gdybyśmy byli tak bardzo autonomiczni, nie mielibyśmy ruchów społecznych walczących o uznanie kolejnych grup i mniejszości.

Jednak zmiana kulturowa, z jaką mamy do czynienia, to nie jest sterowany przez kogoś proces. On się dokonuje w wyniku innych zmian, podobnie jak globalizacja. Stopniowo jednostka przestaje mieć poczucie, że jest elementem większej całości, że należy do wspólnoty i musi się jej podporządkować. To ma dobre i złe strony. Może stąd potrzeba ciągłego potwierdzania siebie?
– Ten paradoks jest bardzo ciekawy. Na poziomie naszej świadomości jesteśmy coraz bardziej indywidualistyczni i narcystyczni. Myślimy: ojej, jakie to musiało być straszne żyć dawniej w jakiejś wsi, gdzie wszyscy się znali, patrzyli na ciebie i trzeba było chodzić do kościoła. Z drugiej strony jesteśmy pseudonarcyzami i pseudoindywidualistami. Nie mając już tak silnej wspólnoty jak społeczność religijna czy wiejska, która jest gęsta i czasami brutalna, stajemy się częściami jakichś innych wspólnot, które okazują się jeszcze bardziej mordercze. Myślę o mediach społecznościowych. Każdy jest tam „singlem”, ale przecież wszyscy jesteśmy do siebie podobni i coraz bardziej od siebie zależni: od tych wszystkich lajków, retłitów i szerów.
Co to znaczy, że jesteśmy singlami? Że jesteśmy wyodrębnieni od innych. Ale wtedy ludzie też mogą na nas patrzeć. O wiele łatwiej jest schować się w grupie, za kimś; skandować wspólne hasła. Wtedy nic nam nie grozi. Na singlu w każdej chwili może się skupić zły wzrok społeczny. Na Facebooku i Twitterze społeczeństwo cały czas nas obserwuje.

Wielki Brat?
– I to tak wielki, że go nie widzimy.

Dużo zamieszania robi się na poziomie pojęć. Kiedy w Polsce mówimy słowo „ideologia”, to od razu myślimy: totalitarna. To wynika z naszych doświadczeń. Tymczasem nauka zna różne znaczenia tego terminu. Ideologią można dziś w zasadzie nazwać każdy światopogląd, z katolickim włącznie.
– Albo narodowym. Jestem autorem książki o narodzie. Robiłem badania w tradycyjnej polskiej wsi Żmiąca. Za polskimi socjologami pisałem o wielu ideologiach narodowych, które ze sobą walczą o to, która z nich jest najbardziej polską ideologią narodową. One mogą być artykułowane, zapisywane w jakichś dziełach, mogą być też przez nas przyswajane.

W debacie publicznej termin „ideologia” stosuje się jako epitet. Tak się nie da rozmawiać, można tylko wygłaszać monolog z pozycji jedynej prawdy. A ludzie tak jej nie przyjmą.
– W nauce ideologię traktujemy jako zbiór abstrakcyjnych idei, które są używane do mobilizacji mas przez ruchy społeczne i polityczne. Nawet na katolicyzm można spojrzeć w ten sposób. Katolicyzm ma charakterystyczną końcówkę „-zm”. Wskazuje ona na abstrakcyjność światopoglądu. Na szczęście cały czas jesteśmy katolikami, a nie katolicystami!

Przede wszystkim chrześcijanami, uczniami Chrystusa. Bóg wcielił się w konkretną osobę, oddał życie za każdego konkretnego człowieka. Ten jest stworzony na obraz Boga, dlatego nie może służyć żadnej abstrakcyjnej prawdzie, idei. My na szczęście nie wyrośliśmy z poczucia niesprawiedliwości czy potrzeby walki o lepszy świat.
– W czasach przednowoczesnych nie było „-izmów”, czyli abstrakcyjnych, mobilizujących ideologii. One powstają dopiero od XVIII wieku.

Ma to związek z sekularyzacją nauki? Ruchy społeczne potrzebują legitymizacji naukowej. Obrastają racjonalnymi teoriami.
– Zdecydowanie. Nowoczesność to nasza psychopatologia, która polega na coraz większym rozpadzie jednostek i społeczeństw. Języki, którymi mówimy – język sztuki, nauki, prawa, religii, moralności – coraz bardziej się „uwalniają”, coraz mniej je ze sobą łączy. Nowoczesna nauka to uwolniony, intelektualistyczny język.
Ten język kolonizuje nasze umysły tak, że przestajemy rozumieć sami siebie. Jak mówił o sobie Margot? Co drugie słowo jest jak z jakiejś uczonej diagnozy. Trudno przy kimś takim poczuć się bezpiecznie, bo mamy do czynienia z kimś, kto wobec siebie i innych posługuje się abstrakcyjnym dyskursem, pełnym obcojęzycznych słów jak gaslighting, misgenderowanie...

Przetykanych soczystymi przekleństwami po polsku…
– Przekleństwa też są bardzo ciekawe, bo to głos złości. Więc z jednej strony mamy głos niesłychanie intelektualny, a z drugiej – głos wściekłości. Jeśli ktoś stosuje sprzeczne nowoczesne języki, sam staje się pełen sprzeczności. Różne systemy zaczynają nami mówić, a my nie potrafimy ich zintegrować.

Wyjaśniliśmy kontrowersje wokół ideologii, pozostaje kwestia singli. Socjologowie badają ją od kilku dekad. Mam przed sobą książkę prof. Krystyny Slany Alternatywne formy życia małżeńsko-rodzinnego w ponowoczesnym świecie z 2002 (!) roku. Autorka badała nieformalne związki młodych ludzi w świetle koncepcji kryzysu rodziny i zastępowania jej przez takie formy, jak: kohabitacja (konkubinat), związki LGBT, samotne rodzicielstwo, single. Kiedyś rodzina była środowiskiem podstawowym, dziś jest do wyboru. Opcje alternatywne wydają się bardziej atrakcyjne. Czemu tak się dzieje?
– Ma na to wpływ bardzo wiele różnych przemian społecznych. Istotna jest mobilność społeczna, wyjście dużej liczby ludzi ze wsi do miast. Na wsiach dominowały kontakty twarzą w twarz. Przeniesienie się do miasta uwalnia nas od kontroli grupy. Kolejna rzecz to media masowe, które szukają tego – bo na tym zarabiają – co łamie zastany porządek. Kiedyś mogły oburzać się np. niemoralnymi zachowaniami, ale w istocie je popularyzowały. Do absolutnej skrajności prowadzą media społecznościowe. Nie pokazuje się rodzin, które dobrze, spokojnie żyją i są szczęśliwe, tylko nieustanne przekraczanie norm. Chodzi o to, żeby zaistnieć. Uczestnicząc w mediach społecznościowych, nieświadomie wchodzimy w przestrzeń nieustannych przekroczeń i transgresji. W moim języku to jest logika rytuału, która powoduje, że to, co kiedyś było uznawane za tabu, za prawo, jest nieustannie łamane.
Dodałbym do tego kapitalistyczny podział pracy. Młodzież szuka tego, żeby być uznaną, kochaną. Często nie dajemy jej tego my, rodzice, bo nie mamy na to czasu. Nawet jak mówimy, że wartością jest dla nas rodzina, to spędzamy ze współmałżonkiem i dziećmi coraz mniej czasu. Kiedy się porówna to, jak żyło się na wsi, to rodzina była nie tylko „podstawową komórką społeczną” w sensie duchowym, ale też ekonomicznym, społecznym… Wszyscy żyli „na kupie”. Cały czas musieli się udzielać. A my większość czasu spędzamy poza naszą rodziną. To powoduje, że „produkujemy” kolejne pokolenie, które coraz więcej czasu spędza „na mieście”, bez wzroku rodziców i sąsiadów. Jest się „na mieście”, na schodkach, nad Wisłą, o których śpiewa raper Mata, ale równocześnie – w mediach społecznościowych. Tu jest bardzo dużo splątanych ze sobą przyczyn, które powodują, że ludzie tracą oparcie we wspólnocie. Ona często rzeczywiście była dla nas przekleństwem, ale była także źródłem bezpieczeństwa. Widząc w niej tylko zło, trafiamy – zupełnie nieprzygotowani do starcia ze światem – do społecznej kaszy. Skotłowanej, chaotycznej…

Gdzie łatwo nami manipulować.
– Bardzo łatwo. Im bardziej ludzie myślą, że są niezależni i myślą samodzielnie, tym bardziej są manipulowani. To wynika z wiary, że można być w ogóle niemanipulowanym. O wiele mądrzej jest przyznać, że i my jesteśmy manipulowani, i sami manipulujemy. Dopiero wtedy możemy coś z tym zrobić.

Powiedział Pan kiedyś, że ludzie nie zakładają rodzin, bo nasze czasy cechuje lęk, fobia przed relacjami. Co mówi nauka na ten temat?
– To jest największa fobia dzisiejszego świata. Jej ofiarami często padają kobiety. Bo to zwykle mężczyźni zamykają się w jakichś grach, w pornografii…

W pracy. W swoim świecie?
– Boją się budować relacje. To powoduje bardzo dużo bólu społecznego. A my nawet nie bardzo mamy możliwość wyartykułowania tej fobii. Zwykle kiedy mówimy, że ktoś ma fobię, chcemy go o coś oskarżyć. Łączymy wtedy intelektualny głos, którym sam w sobie nie jest zły, z głosem wściekłości. I z tych dwóch głosów robi się pogarda.

Fobia jest teraz takim samym epitetem jak ideologia.
– No właśnie. Arcybiskup Jędraszewski mógłby właściwie krytykować nie ideologię singli, ale fobię przed relacjami, i wytykać relacjofobów (śmiech).

Dzisiaj miłość wynosimy pod niebiosa, a głębokich i trwałych relacji jakoś się lękamy. Z powodu miłości ludzie się pobierają albo żyją w związkach nieformalnych, bo boją się, że miłość „legalna” się ulotni. Jak nie znajdą drugiej osoby do kochania, zostają singlami. Żądają legalizacji dla związków innych niż kobiety i mężczyzny. Rozwodzą, bo się odkochali lub zakochali w kimś nowym.
– Dawniej nikt nas nie pytał, czy kochamy osobę, z którą będziemy spędzali życie jako małżonkowie. Ta relacja była nam narzucana. I dziś miękko przechodzimy do tego, że nikt nam niczego nie może narzucać. Więc wybieramy sobie partnerów, niemal jak w sklepie. Lecz tylko się nam wydaje, że wyboru dokonujemy w zupełnie wolny sposób. Wolności jest tutaj bardzo mało. Kiedy trochę żartem zapytałem gospodynię ze Żmiącej, czy lepsze są małżeństwa aranżowane, czy małżeństwa z miłości, ona odpowiedziała, że efekt jest ten sam: bogaci żenią się z bogatymi, a biedni – z biednymi (śmiech). A na koniec, nawet wtedy gdy w poczuciu absolutnej wolności wybraliśmy sobie partnera, tę dobrowolną relację i tak po krótkim czasie często zaczynamy traktować jako narzuconą i duszącą. Jako coś, co przychodzi z zewnątrz. Więc znów próbujemy się uwolnić od przymusu.
W dążeniu do tego, żeby być sobą, jednostką niczym nieskrępowaną, nie ma nic złego. To jest antropologiczna stała. Każdy z nas chce stać się trochę małym bożkiem. Ale musimy widzieć, jaki jest tego koszt. Dziś mamy masy bożków, które chcą się spośród innych wyróżnić.

Zwłaszcza młodzież potrzebuje stałego oparcia.
– Moja nastoletnia córka ostatnio mnie zapytała: „Tato, co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że jestem lesbijką?”. Roześmiałem się i powiedziałem: „Oczywiście, że bym cię kochał”. Ale wyczułem, że jest to pytanie obecne w kulturze. To pytanie słyszeliśmy nieraz w jakichś filmach. Ale potem ja ją zapytałem: „A co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że jestem kobietą?”. Odpowiedziała: „No nic. Ale nie mógłbyś odejść od mamy” (śmiech). To pokazuje, że kultura, której siłę przeczuwamy, cały czas w nas jest. Mówi przez nas. I bardzo trudno odnaleźć autentyczność, to kim jesteśmy – bez Boga. Tylko Bóg pozwala wyjść poza wewnętrzny niepokój.

Przyszło mi do głowy, kiedy Pana słucham, że dziś centralny problem to nie singlizm, indywidualizm czy LGBT, tylko potrzeba akceptacji. Im bardziej próbujemy stwarzać siebie na nowo, negujemy wpływ rodziny, grupy, kultury itd., tym mocniej potrzebujemy akceptacji innych ludzi. Bycie sobą ma sens pod warunkiem, że ktoś nas takimi zaakceptuje. A samoakceptacja, jak miłość, ma źródło poza nami.
– Tak. Dodałbym do tego jeszcze jedną intuicję. Paradoksalnie nas nie może zaakceptować grupa, w której my jesteśmy. Ona nas akceptuje tylko tak długo, jak długo gramy według jej reguł.

Akceptuje nas jakichś. Gdy spełniamy oczekiwania?
– Mam lewicowych kolegów, którzy mówią mi: u was na prawicy to jest chyba więcej wolności, bo tu trzeba uważać na każde zdanie, żeby nie być przez kogoś ocenionym. Nasze grupy nieustannie nas oceniają. Wystarczy zrobić coś przeciw nim i od razu jest się „kancelowanym”. Prawdziwa akceptacja, która się nazywa miłością, może przyjść od kogoś, kto jest od nas zupełnie inny. Miłość nie jest „za coś” tylko „pomimo”. Tak kocha Bóg. Możemy go odkryć jako miłosiernego Ojca. A może to być także mój przeciwnik polityczny. Jest z drugiej strony barykady, więc mnie akceptuje takiego, jaki jestem. 

Chociaż nie zasłużyłem.
– Jesteśmy biednymi ludźmi, którzy próbują sobie poradzić ze swoim niepokojem i lękiem. Nie widzimy, że lekarstwo zawsze przychodzi ze strony, z której go nie chcę, i na początku wydaje nam się trucizną.

Jak to przełożyć na język procesów społecznych?
– To, co dzieje się dziś w społeczeństwach jest – nienotowane nigdy w historii na taką skalę – przejściem od reżimu prawa do reżimu transgresji. My się niczym nie różnimy od naszych rodziców, babć, ludzi ze wsi. Niewierzący – od ludzi Kościoła. Jesteśmy takimi samymi ludźmi. Ucieczka poza wspólnotę i instytucje powoduje – tak jak każde przekroczenie i każdy rytuał – zwiększanie się niepokoju, bo tracimy punkt odniesienia. Żeby go odnaleźć, musimy kogoś wykluczyć.
Zawsze jest tak, że osoby, które walczą z wykluczeniem, na końcu same wykluczają innych… Działacze LGBT mają rację, że inni ich wykluczają. Ale jak sprawić, żebyśmy my nie wykluczali? Jak sprawić, żeby nawet słuszne poczucie bycia ofiarą nie przekształciło się w przesłankę prześladowania innych? Dlaczego zawsze walcząc z wykluczeniem, sami zaczynamy wykluczać innych? Dlaczego niemal na każdym marszu równości atakuje się Kościół? Może dlatego, że wielki niepokój, który taki rytuał wyzwala, może być zniwelowany tylko poprzez znalezienie kozła ofiarnego. Wspólny wróg daje przez chwilę tym bardzo różnym ludziom (różnorodność wyraża wprost skrót LGBT) poczucie jedności. Moment ataku i desakralizacji przeciwnika sprawia, że na chwilę powstaje wspólnota.

Czym jest rytuał? Dla katolika ma inne znaczenie, stricte religijne.
– Opieram się na teorii mimetycznej René Girarda, który opisuje rytuał jako powtarzające się działanie społeczne, które przekracza prawo. To, co jest zabronione przez prawo, jest łamane w rytuale. W tym znaczeniu rytuałem były średniowieczne karnawały i nowoczesne parady równości.

Sytuacje, w których więcej wolno.
– Nawet trzeba – robić to, czego wcześniej nie było wolno. Tam, gdzie były wcześniej granice, teraz się je przekracza. To burzenie ustanowionych granic: granic między starymi i młodymi, wierzącymi i niewierzącymi, męskością i kobiecością, heteroseksualizmem i homoseksualizmem etc.

Rozmawiamy językiem, który wydaje się dość hermetyczny. Ale właśnie tak dyskutują o obecnych problemach społecznych intelektualiści, którzy chcą zmieniać świat, powołując się na argumenty naukowe. Kościół też potrzebuje ekspertów.
– To prawda. Musimy zrozumieć naszą współczesną sytuację, a to znaczy – zrozumieć współczesny lęk. I dopiero wtedy zobaczymy, że odpowiedź chrześcijaństwa jest tak samo prawdziwa, jak dwa tysiące lat temu. W naszych społeczeństwach następuje globalne przejście od prawa do rytuału, gdzie niszczone są dotychczasowe tabu i dotychczasowe granice. Problem polega na tym, że nikt sobie nie zadaje pytania: gdzie w tym wszystkim jest miłość? Największym wyzwaniem dla katolików jest idea miłości. Czyli to, co przyniósł Chrystus. My nie potrafimy pokazać, czym jest miłość, czym jest obecność, bycie dla innych.

Poważny zarzut. Chrześcijanie, a nie umiemy kochać.
– Bardzo trudno nam przedstawić swoje racje choćby wobec ruchu LGBT, który mówi: „miłość to miłość, my wiemy, czym jest. To wy nie jesteście empatyczni, nie rozumiecie tego”. I nie umiemy sobie z tym poradzić, bo czujemy, że to oni mówią naszym językiem, a my jesteśmy przedstawiani jako zwolennicy morderczego prawa, które oparte jest na wprowadzaniu podziałów i przemocy. Musimy na powrót umieć pokazać, czym jest miłość, ale nie przeciw komuś, ale dla wszystkich.

Nowa encyklika Franciszka Fratelli tutti jest powrotem do miłości – braterskiej, służebnej, solidarnej, czułej. Bóg wciąż jest Miłością.
– Franciszek dobrze czuje rytm współczesnych czasów. I tak jak Jan Paweł II pokazuje, że odpowiedzią na współczesny lęk jest miłość. Miłość to język chrześcijaństwa. Nowoczesność przejęła ten język i zaczęła go stosować przeciw nam.  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki