Przecież to nic takiego, no i zjawisko wcale nie jest nowe – ktoś mógłby powiedzieć. Częściowo miałby rację, kto nigdy niczego nie bojkotował i kto nigdy nie zrywał z kimś kontaktu, niech pierwszy podniesie rękę. Kiedyś bojkotowałam restauracje, do których nie wpuszczano z psem, nie przyszłoby mi też do głowy kontynuowanie znajomości z ludźmi, którzy na przykład uważają, że pedofilia powinna być dozwolona. A jednak te zwyczajne zachowania w ciągu ostatnich dwóch lat przybrały formę nacisku społecznego w rozmiarach dotąd niespotykanych. Można odnieść wrażenie, że poglądami steruje ogromna siła ludzkich opinii bazujących na poprawności politycznej, a posługując się internetem, ma realny wpływ na życie osoby ocenianej. Mamy tu do czynienia z hejtem, nawoływaniem do bojkotu, zamknięciem na jakiekolwiek argumenty i w ogóle na dyskusję. Z czasem doszło do tego, że wiele osób wypowiadających się publicznie kilka razy się zastanowi, czy warto wyrazić swoją opinię, a w końcu zamilknie, stwierdzając, że nie warto. Zjawisko to uzyskało swoją nazwę: „cancel culture” i coraz częściej mówi się, że to nowy, groźny rodzaj cenzury. „Cancel” w języku angielskim oznacza „anulować”, „unieważnić”, „przekreślić”. Co lub kogo unieważnić? Człowieka, który ma inne poglądy. Usunąć go z towarzystwa, sprawić, żeby był niepożądany, żeby znajomość z nim była rzeczą wstydliwą, żeby odsunęli się od niego wszyscy, żeby zwolniono go z pracy, żeby z nim nie rozmawiano. Za pomocą czego się go unieważnia? Mediów społecznościowych.
Casus Rowling
Pisarka uwielbiana przez wszystkich. Zwykła nauczycielka, która stworzyła świat Harry’ego Pottera, stając się najbardziej popularną pisarką. Noszono ją na rękach. Zarobionymi przez siebie milionami dzieli się z różnymi organizacjami, ostatnio wspomogła cierpiących z powodu przemocy domowej i bezdomnych. Ale już o tym zapomniano, bo teraz się Jo Rowling nie lubi. Zaczęło się od opublikowanego w czerwcu tweeta, w którym pisarka ironicznie skomentowała nazwę „osoby menstruujące”, którą wymyślono na określenie osób niebinarnych o żeńskiej płci biologicznej. Potem wdała się w dyskusję i oświadczyła, że według niej terapia hormonalna jest bardzo niebezpieczna dla młodych ludzi decydujących się na zmianę płci. W jednej chwili przestała być ważna cała jej filantropia i pochwały za to, że za darmo umieściła w internecie swoją powieść dla dzieci, którą zaczęła pisać, by umilić dzieciom okres lockdownu. Rowling nawet przeprosiła osoby niebinarne, pisząc, że wszystkie osoby prześladowane, również transpłciowe, są w jej sercu i zawsze będzie broniła ich prawa do swojego stylu życia. Ale potem wyszła jej nowa powieść kryminalna, w której czarnym charakterem jest mężczyzna ubierający się w damskie ubrania. No i wtedy recenzenci nie zostawili na niej suchej nitki.
Stwierdzono, że przedstawiając takiego antybohatera, jest transfobiczna, bo stygmatyzuje ludzi, którzy chcieliby po prostu żyć normalnie. Zaznaczano, że przedstawianie seryjnego mordercy jako mężczyzny ubierającego się w sukienki sugeruje czytelnikom, że tego rodzaju ludzi należy się bać, tymczasem przecież to właśnie oni najczęściej padają ofiarami agresji. Skrytykował ją nawet prezes organizacji Praw Człowieka Roberta F. Kennedy’ego, której prestiżową nagrodę otrzymała Rowling. Ponieważ oskarżył on ją o „umniejszanie tożsamości” osób transpłciowych, pisarka zdecydowała się nagrodę oddać.
Rowling stała się ofiarą „cancel culture” w sposób spektakularny, ponieważ jest osobą znaną. Kiedy twórca zaczyna się sam cenzurować, zaczyna się robić niebezpiecznie i nudno. Zwrócił na to uwagę pół roku temu inny twórca, Nick Cave, pisząc, że jeśli poddamy się kulturze unieważnienia, wiele stracimy, bo różnorodność opinii i umiejętność dyskusji urozmaica życie w każdym aspekcie, a poprawność polityczna jest „najsmutniejszą religią naszych czasów”. Stu pięćdziesięciu twórców i intelektualistów podpisało się pod listem przeciw „cancel culture” opublikowanym w lipcu w „Harper’s Magazine”, wśród nich Anne Applebaum, Margaret Atwood, Salman Rushdie, Noam Chomsky i oczywiście J.K. Rowling. Piszą w nim o tym, że to, co niegdyś było w liberalnym społeczeństwie wartością, a więc wolna wymiana myśli, dziś staje się powodem wykluczenia. Że sprzeciwiają się nietolerancji przeciwnych poglądów, modzie na publiczne szkalowanie i ostracyzm. Że chcą mieć prawo do podejmowania we własnej twórczości kontrowersyjnych tez bez ryzykowania własnej kariery, którą opinia publiczna może zniszczyć w każdej chwili, bezrefleksyjnie ulegając nowej modzie na moralny osąd i hejt.
Uważaj, co mówisz
Jasne, że J.K. Rowling wiele nie straci z powodu tej nagonki, wciąż ma pracę, pieniądze i ludzi, którzy stoją po jej stronie, co udowodnił ów list. I choć „cancel culture” dotyczy przede wszystkim osób publicznych (pamiętajmy, że nie zawsze są zamożni), to przecież nie tylko. Niestety, to zjawisko zaczyna być obecne na całym świecie i mieć wpływ na życie zwykłych ludzi. Jakie może mieć konsekwencje, łatwo pokazać na przykładzie Marii Tusken, prowadzącej firmę sprzedającą włóczki. Na instagramowym koncie skupiającym fanki dziewiarstwa pewna kobieta podzieliła się radością z powodu wyjazdu do Indii. Napisała, że czuje się tak, jakby „zaoferowano jej miejsce na lot na Marsa”. Ten niewinny post, który mówił o tym, że wyjazd jest dla niej tak nieprawdopodobny, spotkał się z krytyką i nagonką, oskarżano ją, że wykazała się imperialistycznym sposobem myślenia, który jest formą rasizmu. Przeprosiła wszystkich urażonych, ale wtedy Tusken stanęła w obronie oskarżanej o rasizm dziewczyny. Teraz to ona została nazwana nazistką i białą suprematystką, a ta opinia spowodowała załamanie jej biznesu. Momentalnie straciła klientów i partnerów biznesowych, klienci masowo przestawali obserwować jej profil. Wobec „cancel culture” bezbronne są nawet wielkie korporacje. Znana marka amerykańskich sieci klubów fitness Equinox została zbojkotowana po tym, kiedy okazało się, że jej właściciel popiera Trumpa, znany także w Polsce Starbucks, ponieważ zakazano jego pracownikom noszenia koszulek z napisem „Black Lives Matter”, a Nike, bo na obuwiu tej firmy pojawiła się flaga USA z czasów, gdy legalne było niewolnictwo.
Ktoś „cancel culture” nazwał „przemocą dokonywaną w imię lepszego świata”. Stosują ją ludzie z obu spolaryzowanych obozów. Radykalne poglądy nie mają ochoty na rozmowę. Konserwatyści będą namawiać do bojkotu sklepów Ikea za pokazanie w materiałach reklamowych pary homoseksualnej i już nie jest ważne, że firma promuje w reklamach także wielodzietne rodziny. Lewicowcy znajdą homofobiczny i rasistowski podtekst nawet tam, gdzie go nie ma. Jedni wykluczą z towarzystwa tych, którzy udzielą wywiadu „Gazecie Wyborczej”, inni tych, którzy głosowali na partię rządzącą. Typowym przykładem „cancel culture” była niedawna sytuacja w Radiu Nowy Świat. Kiedy w wiadomościach określono Margot jako Michała Sz. i nazwano go aktywistą, a nie aktywistką, wylała się fala krytyki zarzucającej dziennikarzom homofobię. Prezes i współzałożyciel radia finansowanego przez słuchaczy, Piotr Jedliński, napisał w mediach społecznościowych: „Trwa zmasowany atak, któremu się nie poddam. To, co robicie, z wolnością nie ma nic wspólnego”. A jednak radio ugięło się pod zarzutami słuchaczy i Jedlińskiego zmuszono do złożenia dymisji.
W ten sposób zjawisko, które istniało zawsze, „dzięki” globalnej wiosce, w jakiej żyjemy, nabrało mocy, która sprawia, że w ciągu jednego dnia szanowany dotąd człowiek staje się pariasem. No chyba że przeprosi i się podporządkuje. I wtedy wszyscy będziemy się ze sobą zgadzać i żyć według szablonu prawej lub lewej strony, jednocześnie nienawidząc się nawzajem.