Mało które sformułowanie robi ostatnio tak wielką karierę jak cancel culture – kultura unieważniania. Mówiąc najprościej, oznacza ono współczesną formę ostracyzmu, eliminującą z przestrzeni debaty publicznej osoby, dzieła, symbole i poglądy niespełniające norm poprawności. Dziś się już z takowymi nie dyskutuje, ale „miażdży”, dokonuje ich „zaorania”, albo po prostu przestaje się zauważać.
Najczęściej spotkać możemy takie zjawisko w środowiskach skrajnych, zwykle po lewej, ale coraz częściej po prawej stronie. Jedni „unieważniają” pisarkę J.K. Rowling, jeszcze niedawno uwielbianą autorkę Harry’ego Pottera, bo jakoby nie dość empatycznie potraktowała potrzeby osób transseksualnych. Wraz z nią samą „unieważnia” się również jej książki – i to bez względu na to, czy były w nich zawarte potępiane myśli. Inni, z drugiej strony ideowego spektrum, „miażdżą” swego niedawnego bohatera – Tomasza Terlikowskiego, bo poszedł do TOK FM i TVN24 i zaczął preferować nieco mniej agresywną formę wyrażania swoich poglądów. Nic to, że jest nadal konsekwentnym obrońcą katolickiej ortodoksji, ważne, że nie jest całkiem „nasz”.
Kultura unieważniania jest groźnym zaprzeczeniem kultury debaty, zawęża przestrzeń wolnego wyrażania poglądów, jakże często w imię obrony tolerancji niszczy ją samą. Dostrzegł to nawet intelektualny guru lewicy Slavoj Žižek, ostrzegając przed pułapkami politycznej poprawności i ograniczeniem, jakim jest czarno-białe postrzeganie rzeczywistości, w której są jedynie zwycięzcy i ofiary, oraz postrzeganie siebie wyłącznie jako tych ostatnich.
Ofiary obok zbrodniarzy
Pojęcie kultury unieważniania przypomniałem sobie, czytając rozmaite wypowiedzi polityków, dziennikarzy, historyków, które pojawiły się w ostatnich tygodniach wokół tzw. dekomunizacji warszawskich Powązek Wojskowych. Wiadomo, że spoczywają na tym cmentarzu bohaterowie Polski podziemnej. To tam jest słynna Łączka, gdzie chowano ofiary stalinowskich zbrodni, tam jest Dolinka Katyńska, miejsce pamięci o losie polskich oficerów zgładzonych w 1940 r. Jednocześnie w czasach PRL-u
Powązki Wojskowe stały się cmentarzem zasłużonych, gdzie chowano wybitnych, a jednocześnie akceptowanych przez władze, twórców polskiej kultury. Wśród miejsc pochówku usytuowanych w najbardziej prominentnych miejscach, przy Alei Zasłużonych, są grobowce komunistycznych notabli, m.in.: Bolesława Bieruta, Juliana Marchlewskiego, Władysława Gomułki i Karola Świerczewskiego. Niespójność tej cmentarnej przestrzeni od dawna jest przedmiotem kontrowersji, choć jak dotąd nie ma prawnej możliwości ingerowania w nią bez zgody rodzin pochowanych tam osób. Czy jednak nie powinno się zrobić czegoś, co nadałoby Powązkom charakter bardziej jednoznaczny, czy nie powinno się ich „oczyścić”, czyniąc z nich miejsce pamięci wolnej od znamion zbrodni i zdrady?
Nie mają żadnych w tej kwestii wątpliwości autorzy petycji zainicjowanej przez Tadeusza Płużańskiego, wielce zasłużonego prezesa Fundacji Łączka, jednocześnie autora licznych kontrowersyjnych inicjatyw z pogranicza historii i polityki, jak choćby Społecznego Trybunału Narodowego, który ogłosił infamię dla Bolesława Bieruta, Stefana Michnika, Władysława Gomułki (pisałem o tym w artykule Pokusa ludowej sprawiedliwości w „Przewodniku” 49/2016). „Jeśli Polska ma być krajem rzeczywiście praworządnym i sprawiedliwym, Powązki Wojskowe muszą zostać ponownie – wzorem wolnej i niepodległej II Rzeczypospolitej – polskim cmentarzem, nekropolią chwały Polaków, polskich żołnierzy, polskich autorytetów, a nie zbrodniarzy komunistycznych” – apelują autorzy petycji. Zgodził się z nimi ostatnio premier Mateusz Morawiecki, który stwierdził, że jest za tym, aby w Alei Zasłużonych nie leżeli „ci, którzy przyczyniali się do zniewolenia naszego narodu, ci, którzy byli po stronie najgorszego, byli sami łajdakami, albo byli tymi, którzy się łajdakom wysługiwali”.
Sprawiedliwość czy polityka?
Może stoimy więc wobec, budzącego wielkie kontrowersje, projektu „oczyszczenia” przestrzeni Powązek i zasadniczej zmiany charakteru tego miejsca pamięci. Czy trzeba? Czy warto?
Sprawa jest nieoczywista i nie sądzę, aby można ją załatwić jednobrzmiącym „tak” albo „nie”. Jestem też przeciwny rozpatrywaniu jej w atmosferze patriotycznego wzmożenia, dolewania oliwy do ognia kulturowo-historycznej wojny. Obawiam się, że wzniecanie dziś dawno wygasłych emocji może służyć raczej celom politycznym niż sprawiedliwości historycznej, cokolwiek miałaby ona oznaczać. A sprawa nie jest bynajmniej prosta.
We mnie też budzi moralny sprzeciw fakt, że w miejscu tak symbolicznym spoczywają ofiary i kaci, szczególnie okresu 1944–1956; później te kategorie nie są już tak jednoznaczne. Na Łączce leżą bohaterowie antykomunistycznego podziemia: Stanisław Kasznica, Zygmunt Szendzielarz, Hieronim Dekutowski, prawdopodobnie Witold Pilecki, a niedaleko są groby ich oprawców: szefów UB Stanisława Radkiewicza i Romana Romkowskiego, sędziów stalinowskich (m.in. Józefa Badeckiego, który skazał na śmierć Pileckiego) czy prokuratorów (np. Stanisława Zarako-Zarakowskiego). Trudno nie czuć etycznych wątpliwości, gdy zdamy sobie z tego sprawę. Pewnie w imię „czystości” polskiej pamięci, należałoby podjąć jakieś działania. Jakie? Nie wiem. Masowe ekshumacje wydają się dziś jednak historycznie i społecznie niewłaściwe.
Od upadku PRL-u upłynęło lat z górą 30 i czas burzenia pomników dobiegł, zdaje się, końca. Dziś nawet to, co wydawałoby się sprawiedliwe, nie spotka się już ze zrozumieniem. To prawda, że nie można całkowicie relatywizować przeszłości, ale rewolucyjny sposób rozliczania się z nią nie jest chyba jedynym sposobem, który pozwoli młodszemu pokoleniu rozróżnić Pileckiego i Badeckiego. Wywożenie ludzkich szczątków z Powązek spotka się dziś raczej z ponownym rozbudzeniem skrajnych emocji i nadaniu naszej pamięci jeszcze bardziej antagonistycznego kształtu.
Radykalizm kontra konformizm
Propozycja dekomunizacji cmentarza zasłużonych wrzuca do wspólnego worka postaci różne, opatrując wszystkich epitetami komunistycznych zdrajców i zbrodniarzy. Taka jest dziś tendencja oficjalnej polityki pamięci: zatrzeć szarości, narzucić młodym matrycę jednoznacznych ocen. Sam to czuję, gdy studenci, ukształtowani w ideach „godności” i „dumy” narodowej, coraz częściej wymagają, aby historyczne postaci oceniać w kategoriach „bohaterów” i „zdrajców”, bez światłocienia. Wśród kandydatów do ekshumacji są przecież niewątpliwi zbrodniarze, jak wymienieni wyżej funkcjonariusze bezpieki, są ich mocodawcy, np. Bierut, ale są również funkcjonariusze aparatu władzy, których zachowania są różnie oceniane przez historyków: Gomułka, Ochab, a nawet Jaruzelski. Być może 30 lat temu dekomunizacja Powązek byłaby jakoś zrozumiała, choć akty niszczenia grobowców we Francji doby rewolucji czy w Chinach maoistowskich nie budzą przecież naszego podziwu.
Chyba nie ma tutaj opcji jednoznacznie słusznej. Działanie jest obciążone radykalizmem, powstrzymanie się od niego – konformizmem. Być może powinniśmy zastosować tutaj zasadę mniejszego zła, bo żadna decyzja nie będzie – historycznie i moralnie – całkowicie słuszna. Potraktowanie sprawy w kategoriach „kultury unieważniania”, odmówienia racji, „zaoranie” i „zmiażdżenie” przeciwnika byłoby najgorszym rozwiązaniem. Nie da się również przebudować polskiej pamięci poprzez „unieważnienie”.
Nasze „cmentarne” spory i problemy liberalnego Zachodu niewiele zdaje się łączyć, a jednak gdy czyta się niedawny list otwarty 150 pisarzy, publicystów i naukowców o różnych poglądach, np. Margaret Atwood, Noama Chomsky’ego i Garriego Kasparowa, Davida Fruma, Salmana Rushdiego i Anne Applebaum, trudno nie odnieść wrażenia, że mówi on także o naszych sprawach. „Ograniczenie debaty, bez względu na to, czy przez represyjną władzę, czy nietolerancyjne społeczeństwo, zawsze kończy się krzywdą tych, którzy władzy nie mają, i utrudnia wszystkim uczestnictwo w demokratycznych procesach. Złe idee pokonuje się poprzez ich obnażenie, bitwę na argumenty i przekonywanie, a nie uciszanie czy przemilczanie. Odmawiamy dokonania fałszywego wyboru pomiędzy sprawiedliwością i wolnością, jedna bez drugiej nie istnieje”.