Po co chrześcijaninowi rozwój i praca nad sobą? Czy nie wystarczy, że czyta on Pismo Święte, podejmuje praktyki religijne i żyje w łasce uświęcającej?
– Wszystko zaczyna się od biblijnego obrazu serca człowieka, które jest otchłanią. W 6. rozdziale Ewangelii św. Łukasza czytamy, że dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, a zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło. Jest to obraz ludzkiej natury, a właściwie ludzkiej wolności, który mówi o kotle różnych ludzkich możliwości – po co sięgniesz, to będzie ci dane. W całej Biblii dużo jest fragmentów mówiących o wewnętrznym pomieszaniu tego, co w nas jest życiodajne, i tego, co śmiercionośne, co jest skłonnością, która nas rani lub odbiera życie. Zarazem niesiemy w sobie ten ogromny potencjał dobra, które jest do spełnienia. Jeżeli ta otchłań możliwości człowieka pozostawiona jest sama sobie, to jest on skazany na przypadkowość. Alternatywą dla rozwoju jest przypadkowość naszych myśli, decyzji i odczuć. Oczywiście można tak żyć, ale wtedy ludzie dookoła nas zmagają się z niepokojem, bo nie wiadomo ,,co z nas wyjdzie”, również my sami żyjemy w stanie nieustannej niepewności tego, kim jesteśmy. Rozwój to jest moment, w którym człowiek zaczyna świadomie używać swojej wolności i decyduje się na to, by zobaczyć, co we mnie jest i czego chcę, jaki chcę być. Skoro jednego poranka mogę być czterema wersjami siebie: kapryśny, wesolutki, do rany przyłóż lub agresywny, a to wszystko zależy od zewnętrznych okoliczności, które jak magnes wydobędą ze mnie wszystko, co w sobie noszę, to albo decyduję się na coś takiego, albo podejmuję decyzję, że będę takim, jakim chcę być. To drugie wiąże się z konkretną pracą nad sobą.
Mimo wszystko mam wrażenie, że kiedyś nasza potrzeba rozwoju nie była tak eksponowana. Trochę jest tak, jakby dzisiejszy świat wyniósł samorozwój na piedestał, a stąd już przecież bliska droga do egocentryzmu.
– Nic bardziej mylnego – temat jest żywy i nie pojawił się nagle. Pojęcie rozwoju nie jest niczym nowym w nauce Kościoła. Wystarczy spojrzeć w klasyczne podręczniki do pedagogiki chrześcijańskiej, a także we wszystkie podręczniki teologii moralnej – one jak mało które systemy mówią o rozwoju. Niewątpliwym minusem jest to, że o praktycznym procesie rozwoju opowiadają w sposób teoretyczny. Kiedy jako chrześcijanie zaczynamy mówić w sposób doktrynerski o czymś, co mamy w swoim pakiecie pielgrzyma przez ten świat, a dodatkowo sami tego nie używamy, to owo świetne narzędzie kompromituje się. Rozwój jest główną osią teologii moralnej. Natura nie znosi próżni, dlatego jeśli chrześcijański system moralny przedstawiliśmy w sposób ociężały, ślepy na aspekty psychologiczne, albo doktrynerski, odrzucając wszystko, co nie jest wyłącznie z etykietką chrześcijańskie, to stało się to – mimo całego bogactwa – nieatrakcyjne. Ludzie zaczęli szukać czegoś, co wypełni próżnię, czegoś innego – stąd m.in. modne dziś poszukiwania w religiach Wschodu.
Wiele osób chcąc się rozwijać, dochodzi do przestrzeni kompletnie stających w sprzeczności z chrześcijaństwem. Czy to oznacza, że nasze pragnienie wzrastania może nas wyprowadzić na manowce?
– Pragnienie rozwoju pogłębia przestrzeń serca. Nie tyle chodzi tu o metodę, którą człowiek wybierze, ile o cel, do którego chce dojść. Dla chrześcijanina rozwój służy oczyszczeniu serca, aby mogło dokonać się zjednoczenie w miłosnej komunii z Bogiem. Wiąże się to z rosnącą dyspozycyjnością dla odkrywania i pełnienia Jego woli. Tę drogę podejmowali na wiele rozmaitych sposobów założyciele różnych duchowości, z których każda ma sobie wyjątkową specyfikę, np. ktoś powie: pielęgnuj wdzięczność i radość, ktoś inny powie: bądź bezwzględnie szczery wobec swoich motywacji, sprawdzaj, co tobą kieruje, ktoś inny powie: płacz nad swoimi grzechami, a płacz cię oczyści, wyzwoli i otworzy ci serce. Różne duchowości chrześcijańskie poruszają się zawsze w trzech tych samych obszarach: oczyszczenie, oświecenie, zjednoczenie. Zmieniają się tylko akcenty.
Czyli wystarczy wejść na drogę duchowości, a nasz rozwój będzie przebiegał w sposób harmonijny i skonkretyzowany?
– Nie jest to sprawa tak czarno-biała. Rozwój może przyjąć różne kierunki i jest to sprawa bardzo indywidualna. Sam Jezus ostrzegał przed różnymi modelami pracy nad sobą: są tacy, którzy przecedzają komara, a połykają wielbłąda, czyli zwracają uwagę na jakieś nieistotne szczególiki w swoim postępowaniu i myślą, że na tym zbudują dojrzałą duchowość. Innym razem Jezus mówi, że gdy zły duch opuści człowieka, to błąka się po miejscach bezwodnych, a potem jak widzi, że dom jest oczyszczony, bierze siedem innych duchów i wraca. To jest taki pomysł na rozwój, kiedy ktoś obsesyjnie wyczyszcza najmniejsze nawet pyłki ze swojego życia. Okazuje się to nie być czystością moralną, tylko pustką, do której wróci zły duch, bo zastanie tam czysty egoizm. Nagle okazuje się, że w wyniku tego „sprzątania” człowiek jest niezamieszkały przez miłość. Nieudanych ścieżek rozwoju w chrześcijaństwie możemy napisać z dziesięć tomów. Nieumiejętne podejście do rozwoju to uderzanie kulą w płot. Nawet kiedy ktoś wchodzi na drogi zaproponowane przez mistrzów duchowych, to i tak niesie ze sobą różne skłonności i istnieje ryzyko, że będzie słyszał to, co chce usłyszeć. Dlatego zawsze w dużych szkołach duchowości pojawia się kierownik duchowy, po świecku patrząc coach, terapeuta, aby dana osoba mogła świadomie zacząć podejmować decyzje, a nie nieświadomie realizować utarte schematy. Projekt życia chrześcijanina jest nieprawdopodobnie wielki: zjednoczenie z Bogiem i świętość, a realia są takie, że każdy z nas jest rozkopanym placem budowy. To jest nasze człowieczeństwo, z paroma błędnymi rozstrzygnięciami na koncie, z paroma szkieletami, które leżą w nas i nie wiadomo, co z nimi zrobić.
Często tak bardzo skupiamy się na rozwoju duchowym, że zupełnie zapominamy o psychice i ciele. Kiedyś sama usłyszałam od jednego księdza, że zamiast godzinę biegać, powinnam ten czas dołożyć do mojej codziennej modlitwy.
– Aby wymiar moralny i duchowy nie przebiegał w sposób neurotyzujący, zaburzony, musimy brać pod uwagę, z wielką życzliwością, naszą psychikę. Na tym polega dojrzała duchowość, że uwzględnia obok ducha wymiar emocjonalno-psychiczny, a także cielesny. Czarno-biała duchowość mówi człowiekowi, że ma przestać myśleć o odwecie, bo to jest złe i prowadzi do zniszczenia. Oczywiście to jest dobry kierunek, ale nagle okazuje się, że człowiek, który słyszy, że ma natychmiast przestać, czuje ogromne napięcie, np. w plecach. Jak się domyślamy, nie chodzi o same mięśnie, ale o to, jak łączą się wszystkie sfery naszego życia i jak to się objawia. Pytasz siebie, co ciało w tym odruchu ci mówi, co sygnalizuje. Jeśli zwrócisz na to uwagę, pomoże ci to, a jeśli zlekceważysz, to ciało może stać się hamulcem. Chodzi o realizm antropologiczno-psychiczny, człowiek jest integralną jednością.
Od kilku lat pracuje Ojciec jako coach. Kilkakrotnie słyszałam, że coaching to wymysł dzisiejszych czasów i że może być niebezpieczny. W jednej z gablot przykościelnych widziałam napis na plakacie, że coaching to zagrożenie duchowe. Dlaczego zasiany jest w nas pewien niepokój związany z tą formą pracy nad własnym rozwojem?
– Równie dobrze można powiedzieć, że kierownictwo duchowe jest zagrożeniem, ponieważ rezygnuje się z własnej wolności i przekazuje się ją w ręce obcego człowieka, który może okazać się wariatem. Coaching wkłada się dziś do przegródki z napisem: samorealizacja, skupienie na sobie i bałwochwalcze przekonanie o swojej wszechmocy. Możemy z tym polemizować, ale jest to dyskutowanie z karykaturą coachingu, a nie z tym, czym w rzeczywistości on jest. Sam sposób myślenia o rozwoju człowieka, jaki jest prezentowany w podejściach coachingowych, ma swoje początki w… tenisie. Trener tenisa rozmawiał ze swoim podopiecznym i polecił mu specyficzne zgięcie ręki w łokciu w celu lepszego uderzenia w rakietę. Jednak nic z tego nie wyszło – piłka zamiast odbić się, upadła na ziemię. W pewnym momencie trener zalecił mu wyobrażenie sobie kilku uderzeń, bycie w kontakcie ze swoim ciałem i wybranie z różnych opcji tej, która jemu samemu wydaje się najlepsza. Okazało się, że miał on w sobie mądrość wyczucia tego najbardziej efektywnego uderzenia. Trener tylko go naprowadził. Każdy zasadniczo sporo już wie, zna siebie często lepiej niż inni i będzie wiedział, co jest dobre. Trzeba tylko zacząć siebie słuchać. Potrzeba nam uwierzenia w ogromną mądrość, która nam została dana od Boga i uwierzenie temu, co nazywamy sumieniem, czyli decydowaniem. My chrześcijanie odnajdujemy korzenie takiego podejścia do człowieka w Biblii. Jest to duże uproszczenie, ale można powiedzieć, że pierwszym coachem jest Bóg. W opisie z Księgi Rodzaju stwarza On świat, który nieustannie rozwija się, jest w procesie ewolucji. Jednym z zadań kreatywnych, które Bóg daje Adamowi, jest nadanie nazw zwierzętom. Bóg chce zobaczyć, jakich Adam użyje imion wobec tych stworzeń. Bóg jest ciekaw, jak człowiek wykorzysta tę swoją kreatywność. Bóg wie, że stworzył go dobrze, że przelewa się w nim dobro. W pewien sposób nie wiadomo, jakie konfiguracje przybierze dobro, które w nas jest – wielorakie dobro: naszego myślenia, intuicji, naszej woli, uczuć. To wszystko, co jest zasobem, może być w niesłychanie ciekawy sposób użyte. Coaching to postawa ciekawości, jak ten człowiek, który przychodzi do mnie, wykorzysta to dobro, które w sobie ma, i jaki nada mu kierunek, cel i kształt.
Jest Ojciec także coachem kaznodziejów. Czy ksiądz po tylu latach formacji i praktyki potrzebuje usłyszeć, jak się głosi kazania?
– Kaznodziejstwo od strony komunikacyjnej jest pewną sztuką. Narzędziem kaznodziejstwa jestem ja sam, z moją wrażliwością, emocjami. Głoszenie to jest wyprawa w głąb słowa Bożego, które jest nie tyle poznawaniem doktryny, ile bardziej nieustannie świeżym poszukiwaniem tego, co Bóg chce powiedzieć do ludzi, których ma przed sobą. Jednocześnie jest to cały czas oczyszczanie siebie i szukanie sposobów na żywy kontakt ze Słowem. W tym miejscu pojawiają się różnego rodzaju przeszkody, np. rutyna. Kaznodzieja potrzebuje być nieustannie w trzech relacjach: z Bogiem, z ludźmi, ze sobą. W każdym z tych kontaktów pojawiają się kwestie, które mogą pomagać albo przeszkadzać. Rolą coacha jest pomoc w ,,naoliwieniu” drzwi do tych wszystkich krain, aby mogły się otwierać.