Czy wolność słowa wykładowcy uniwersyteckiego powinna być nieograniczona. Z pewnością granicą jest tu szacunek dla innych przekonań. Jeśli nauczyciel akademicki referuje pogląd, który jest sporny, powinien przytoczyć inne, alternatywne twierdzenia. Z pewnością nie powinien obrażać innych ludzi.
Rzecz w tym, że nie przytoczono żądnej wypowiedzi prof. Budzyńskiej, która byłaby sprzeczna z tymi zasadami. Wygląda na to, że miała dostać naganę, bo studentów (jaką ich część?) raziło to, co mówiła. Bo chcieli mieć komfort słuchania wyłącznie tego, z czym się zgadzają. Pomysł, że po to idzie się na wyższą uczelnię, aby stykać się z poglądami innymi niż własne, najwyraźniej ich przerasta.
Gorzej, że przerasta również rzecznika dyscyplinarnego uczelni, a więc jej władze. Jarosław Gowin, minister szkolnictwa wyższego, zapowiada napisanie prawa, które będzie eliminowało przypadki cenzurowania cudzych przekonań na uczelniach. Nie jest to zadanie łatwe, już choćby dlatego, że ten cel może być sprzeczny z innymi wymiarami wolności akademickiej. W teorii uczelnia jest niezależna od urzędników, ustanawia własne korporacyjne zasady i sama ich pilnuje.
Nie jest to łatwe również i dlatego, jak napisałem przed chwilą, że są takie przypadki, kiedy wykładowca musi się czuć ograniczony w swojej wolności wypowiedzi. Nie można jej bronić, krzywdząc innego człowieka. Jak pogodzić te różne wartości? Jak to zapisać?
Nie zazdroszczę więc Gowinowi. Ale też zauważę coś innego. Obecna władza, obóz PiS, proklamował się sam, przede wszystkim ustami lidera Jarosława Kaczyńskiego, rzecznikiem wolności od rygorów politpoprawności. Kaczyński powtarza to przy każdej okazji, Polska ma pod jego rządami nie ulec zachodnim patologiom. To chlubny cel. Ciężko jednak być rzecznikiem wolności w jednych sferach, gwałcąc samemu tę wolność w innych. Pojawia się wrażenie hipokryzji.
Na początku swojej poprzedniej kadencji PiS przejął media publiczne. Uczynił je, w większym stopniu telewizję, w mniejszym także radio, narzędziem własnej propagandy. Protestującym politycy PiS odpowiadali, że tylko równoważą sytuację na rynku medialnym, skoro główne telewizje i stacje radiowe prywatne są niechętne prawicy.
Zdawało się jednak, że przynajmniej w sferze najszerzej rozumianej kultury czy opowieści o świecie możliwa jest w tych mediach dyskusja, różnica w przekazach, pluralizm. I oto radiowa Trójka rozstaje się z dobrym dziennikarzem Dariuszem Rosiakiem, bo ma inne poglądy niż konserwatywne. Bo opowiadał o światowych zjawiskach i zdarzeniach w innym duchu, niż od niego oczekiwano. To decyzja kierownictwa radia publicznego, które szykuje się do kolejnego etapu „rewolucji”. Rewolucji, która ma najogólniej polegać na ujednoliceniu przekazu. To jak jest z tą wolnością jako naczelną wartością?
Prezes publicznego radia boi się poglądów innych niż własne. Zupełnie jak ci studenci Uniwersytetu Śląskiego. 30 lat po końcu PRL jedyną receptą okazuje się niedopuszczenie, zakaz mówienia tego, co nam nie odpowiada. Zamiast rozmowy, sporu, dialogu. Co więcej u coraz większej liczby Polaków, także moich znajomych, widzę akceptację dla tego stanu rzeczy. Rosną nam nowe pokolenia totalitarystów.