Logo Przewdonik Katolicki

Ideologia, której nie ma

Monika Białkowska
fot. Unsplash

„Ideologia singli” nie istnieje. Troska o małżeństwa i rodziny nie może przerodzić się w odrzucanie tych, którzy małżeństwa nie zawarli.

Kiedy rok temu zajmowałam się kwestią stosunku Kościoła do ideologii LGBT, jedną z ważniejszych kwestii było przyjęcie definicji ideologii. Dopiero to pozwalało wówczas ocenić, czy i z jakim zagrożeniem mamy do czynienia.
Według definicji słownikowej ideologia to zbiór poglądów, służących do całościowego interpretowania i przekształcania świata – pisałam wówczas. W potocznym znaczeniu pojęcie to odnosi się do wszelkich teorii, które nie są teoriami ściśle naukowymi: to zespół symboli, schematów myślowych, mitów i struktur językowych, ale i strategia zmian i zespół ideałów, które nadają kierunek politycznemu i społecznemu działaniu. Jej zadaniem jest organizowanie zbiorowej tożsamości na rzecz wielkich zmian. Te ostatnie dwa zdania były najważniejsze, bo pozwalały stwierdzić, że ideologia LGBT rzeczywiście istnieje – kierowały nas w stronę konkretnych dokumentów – i nie pozwalały jednocześnie utożsamić z nią wszystkich osób homoseksualnych. 
Żeby jednak zachować konsekwencję w myśleniu i w ocenie konkretnych wypowiedzi, również pisząc o „ideologii singli”, odwołać się musimy do tej samej definicji ideologii. A to już na samym wstępnie prowadzi nas do odkrycia, że żadna „ideologia singli” nie istnieje. 

Gdzie jest ideologia?
Jak w przypadku osób homoseksualnych mamy do czynienia z pewnymi zorganizowanymi grupami i stowarzyszeniami, mamy również do czynienia z konkretnymi założeniami, spisanymi w deklaracjach i mającymi na celu wprowadzanie zmian społecznych – tak w przypadku osób żyjących samotnie niczego takiego nie znajdziemy. Nie ma organizacji ani stowarzyszeń, które promują samotne życie, które planują takie przemodelowanie społeczeństwa, by osiągnęło „singlowy” ideał, które rozpisane mają strategię dążenia do tego ideału. 
Nie ma zorganizowanych grup osób żyjących pojedynczo, które wpływałyby na decyzje polityczne w swoich sprawach. Trudno byłoby też znaleźć w świecie mity czy struktury językowe, które promowałyby życie samotne jako lepsze, pełniejsze czy bardziej wartościowe od życia rodzinnego. Mówienie o „ideologii singli” jest więc sformułowaniem co najmniej nieprecyzyjnym – jeśli nie wręcz nadużyciem. 
Więcej nawet. Kościół odrzuca każdą ideologię, bo ta ze swej natury uderza w wolność człowieka; każe mu postępować wbrew własnemu sumieniu i przymusza go do tego za pomocą różnych środków manipulacji czy nawet przemocy. Z tego punktu widzenia trudno mówić o ideologii osób żyjących pojedynczo, za życiem których znacznie częsciej niż hedonistyczny egoizm kryje się po prostu cierpienie. Nieprzemyślana więc wypowiedź, podnosząca istniejący realnie egozim niewielkiej grupy singli do rangi ideologii, deprecjonuje wartość życia tych, którzy żyją sami nie z własnej woli.

Powołanie, którego nie ma
Jest prawdą, że człowiek nie żyje i nie może żyć tylko dla siebie. Słuszne jest, że Kościół przypomina o tym od czasów św. Pawła i jego słowami. Jednak łączenie „życia tylko dla siebie” z życiem pojedynczym czy samotnym jest daleko idącym uproszczeniem. Ani ludzie samotni nie muszą żyć wyłącznie dla siebie – ani ludzie w małżeństwach nie muszą żyć ofiarą dla drugiego. Gdyby rzecz była tak prosta i tak łatwo klasyfikowalna, nie mielibyśmy w świecie ani świętych ludzi samotnych, ani małżeństw rozpadających się z powodu egoizmu jednej czy obu stron. A przecież wystarczy wymienić chociażby tylko bł. Hannę Chrzanowską, bł. Natalię Tułasiewicz czy Wandę Błeńską, której proces beatyfikacyjny właśnie się rozpoczyna – żeby zobaczyć, jak głęboko niesprawiedliwe jest wiązanie życia pojedynczego z egoizmem i skupieniem wyłącznie na sobie. 
Być może to sam Kościół mimochodem przyczynił się do tego, że życie pojedyncze – bycie singlem – urosło do rangi pewnego stałego stanu, w którym można trwać, realizować się i być szczęśliwym. To w Kościele przecież w pewnym momencie zaczęło się mówić o „powołaniu do bycia singlem”. Takie podejście od strony duszpasterskiej może być zrozumiałe: miało na celu podtrzymanie na duchu osób samotnych i pokazanie im, jak mogą czynić swoje życie wartościowym, mimo że nie dane im było żyć w małżeństwie. 
Uważam jednak – i jest to moja opinia, bo dokumentów i ostatecznych rozstrzygnięć doktrynalnych na ten temat nie ma – że powołanie do bycia singlem nie istnieje. Życie samotne może być jedynie konsekwencją powołania do innego, ważnego zadania (niekoniecznie życia zakonnego czy kapłaństwa). Powołanie jest pozytywnym darem: człowiek nim obdarowany przyjmuje je z radością. Chłopak idący do święceń nie może się ich doczekać i wyobraża sobie swoje przyszłe życie. Młodzi idący do ołtarza z nadzieją i tęsknotą odliczają dni do momentu, kiedy ich powołanie zacznie się wypełniać. Nikt z nich nie mówi: „Trudno, tak wyszło. Widać Bóg tego ode mnie chciał, postaram się zrealizować to najlepiej, jak potrafię”. Powołanie jest radosnym wyborem, a nie ponurą zgodą: życie samotne takim wyborem nie jest. Nikt za nim nie tęskni i nie czeka, by wreszcie się spełniło. Życie samotne, bycie singlem nie jest powołaniem: może być jedynie znakiem, że być może Bóg daje nam powołanie inne niż małżeńskie. Że może Bóg potrzebuje nas w miejscu, do którego ciągnie nas serce, a rodzina zabierałaby zbyt wiele czasu i energii. 
To motywowane duszpasterską troską mówienie o powołaniu do bycia singlem mogło uformować w nas błędne myślenie, że samemu człowiekowi też może być dobrze. Nie jest dobrze. 

Życie jakie jest
Nawet najszczęśliwszy singiel czuje brak. Jedni się do niego przyznają, inni nie. Jedni potrafią go maskować, innym wychodzi to dużo gorzej. Jedni desperacko szukają wyjścia z tego stanu, inni stwierdzają, że szkoda życia i skupiają się na tym, by mimo swojej samotności żyć jak najpełniej, rozwijając się, realizując swoje pasje, spędzając czas z przyjaciółmi. Ci, którzy mówić będą o „życiu jak samotne wyspy”, nie wiedzą, ile takie życie kosztuje cierpienia. Nie widzą łez wylewanych w poduszkę i oczu maskowanych makijażem: bo trzeba iść do pracy, na budowę, załatwić sprawy w urzędzie i naprawić sobie spłuczkę. Czy tego chcą? Czy o tym marzą, bo fajnie jest być samotną wyspą? A może nie mają innego wyjścia i z godnością dźwigają to, co w życiu im przyszło? Owszem – wielu singli mówić będzie o swoim zadowoleniu z życia. Jest to jednak zadowolenie, wyciskane z życia jak słodycz z cytryny: uporem, żeby życie nie było zmarnowane. 
Jeszcze sto lat temu nie było „singli”. Były „stare panny” w workowatych czarnych sukienkach, wyrzucone na margines społeczeństwa, traktowane z pogardą i ze wstydem przemykające po ulicach z brzemieniem swojego stanu. Nikt im nie powiedział, że warto dbać o siebie, że warto się realizować nawet wtedy, gdy nie mają męża. Czy ich życie było bardziej chrześcijańskie? Czy lepiej niż dzisiejsi single wykorzystywały Boży dar życia i swoje talenty? Czy tym, którzy mimo samotności i w cierpieniu owej samotności starają się żyć pełnią życia, Kościół dziś powie, że starają się na darmo: bo skoro nikt nie poprosił ich o rękę, to cała reszta nie ma moralnego znaczenia? 

Utracone pragnienie?
Tomasz Terlikowski broniąc słów abp. Jędraszewskiego, zwraca uwagę, że rzeczywiście utraciliśmy dziś w społeczeństwie pragnienie rodzicielstwa i życia w trwałym małżeństwie. Takie twierdzenie nie znajduje potwierdzenia w badaniach. Raport CBOS „Młodzież 2016” wskazuje, że przez ostatnich dwadzieścia lat młodzi ludzie wśród najważniejszych swoich dążeń niezmiennie wymieniają miłość i przyjaźń oraz udane życie rodzinne. Również badania pracowni Millward Brown na zlecenie Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, opublikowane w styczniu 2016 r., pokazują, że współczesna młodzież ma dokładnie takie same wartości, jak ich rówieśnicy sprzed trzydziestu lat: najważniejsza dla nich jest kolejno rodzina, nauka i praca. Podobne wyniki przynoszą mniejsze badania prowadzone w konkretnych województwach czy grupach wiekowych: rodzinę jako najważniejszą wartość wymienia czasem aż 98 proc. badanych. 
Terlikowski tezę o niechęci do nawiązywania trwałych relacji buduje nie na wynikach tych badań, ale na statystykach zawierania małżeństw. Te jednak równie dobrze świadczyć mogą o innych zjawiskach: utracie zaufania do Kościoła czy generalnie do instytucji, o tym, że paradoksalnie większe zaufanie pokładamy w drugim człowieku i nie potrzebujemy potwierdzenia tego prawem, że karmieni słowami o wolności nie chcemy drugiej osoby zniewolić czy „zmuszać do miłości”. Nie wiem, jaka jest prawda – pokazuję jedynie pewien – niepełny – wachlarz możliwości, którego nie da się streścić do prostej tezy o tym, że nie chcemy być dziś ze sobą na stałe lub nie pragniemy kochać.

Przyjdą samotni
Jest jeszcze jeden bolesny kontekst wypowiadanych w Kościele słów, piętnujących tych, którzy żyją pojedynczo. Trudno tu przeprowadzić statystyczne badania, ale można przypuszczać, że część singli to ludzie, którzy wyrośli ze źle prowadzonych duszpasterstw. To ludzie, którzy w czasie, kiedy powinni myśleć o małżeństwie i rozglądać się po świecie za współmałżonkiem, wszystkie swoje siły, czas i energię angażowali w kolejną duszpasterską akcję. To ludzie, którym żaden ksiądz nie powiedział, żeby poszli nie do niego, ale na studencką imprezę – bo przecież on potrzebował ich do grania, do śpiewania, do posprzątania strychu nad zakrystią. To ludzie, którym kiedyś jakiś ksiądz nie dał wolności i nie powiedział, że czas wyfrunąć z gniazda – o których zapomniał, że kapłaństwo i dyspozycyjność przez całą dobę jest jego, ale nie ich powołaniem. Korzystał z ich pracy, czasu i młodości: a potem ich młodość się skończyła i już nikt ich nie potrzebuje. 
Są i tacy, którzy nadal są potrzebni. Dobrowolnie czy nie zrezygnowali z życia małżeńskiego. Pracują w katechezie, w scholach parafialnych, prowadzą misyjne grupy dzieci. Są gospodyniami na parafiach, organistami, zakrystianami, prowadzą parafialne kancelarie, układają kwiaty, są na każdy telefon, kiedy trzeba ratować jakiś mały świat. To całe zastępy ludzi, którzy mają siły i czas na trzymanie w ryzach całego zaplecza Kościoła – tam, gdzie ksiądz sam wszystkiego nie zrobi. Mają czas, bo są sami. Bo nikt w domu na nich nie czeka. Ci, którzy mają dzieci, nie przyjdą: podają im kaszkę na kolację albo odrabiają z nimi lekcje, rodzina przecież jest pierwsza. Przyjdą oni: samotni, single, którzy oddadzą swoje wszystko, a w homilii usłyszą potem, że „żyją własnym tylko życiem, skoncentrowanym na samym sobie”. 

Niekochani
Mówienie w Kościele o „ideologii singli” jest krzywdą. Nawet jeśli przyjąć, że są osoby, które żyją w samotności z powodów egoistycznych. Czy jest to więc wezwanie do nawrócenia? Ani trochę. Bycie singlem jest najczęściej skutkiem, a nie wolnym wyborem. Żadna, najpiękniejsza nawet homilia nie sprawi, że wszystkie singielki ktoś pokocha. Nie sprawi, że wszyscy single będą mieli komu zaproponować zaręczynowy pierścionek. Spotęguje to tylko cierpienie tych, którzy doskonale wiedzą, że muszą żyć niekochani. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki